Kochani, zębuszkowa opowieść ma swój szczęśliwy finał. W zasadzie jest już na etapie "i żyli długo i szczęśliwie", czyli na moim ulubionym. Radosny post, a jednak trochę mi smutno, bo zabraknie pod nim komentarza Ewy, zawsze ciepłego i serdecznego. Gdziekolwiek Ewa teraz jest, mam nadzieję, że przeczyta i się ucieszy ze szczęścia małej kici, a mnie pozostaje tylko czasem zaglądać na jej bloga Ziarenko maku, żeby sobie z Ewą jeszcze trochę pobyć i z jakąś złudną nadzieją na nowy post, albo odpowiedź na komentarz...
Ostatnio jakoś bardziej niż wcześniej mam poczucie, że to nasze blogowanie jest chwytaniem w locie strzępków czasu i przyszpilanie ich w nierealnej przestrzeni Internetu, skąd przecież też kiedyś "wyparują". Ech, tak mnie nostalgicznie naszło, a życie dzieje się dalej.
Dlatego teraz oddaję już głos Zębuszce, żeby mogła dokończyć swoją historię.
Nuuuuuuuudno. I smutno. Ciągle siedzę sama. Ciocia wpada rano jak meteor, daje mi śniadanie, pogłaszcze, podrapie za uchem i pędzi, a ja zostaję sama. To samo w porze obiadu. Wieczorem ciocia przychodzi na godzinkę lub dwie pobawić się ze mną, poturlać na dywanie, dać mi kolację i znowu zostaję sama. Jest mi coraz smutniej i nawet jeść mi się nie chce. Teraz próbuję za każdym razem wyjść z ciocią, prysnąć między nogami przez uchylone drzwi, ale ciocia jak dotąd jest szybsza.
Wieczorem ciocia przyszła na dłużej, wyprzytulała mnie, wybawiłam się, pstryknęłyśmy sobie słodkie selfi i było fajnie, a potem znowu zostałam sama, ech…