Zeszłam na psy, obrosłam kotami, mam szafy pełne ulubionych swetrów hmmm... zobaczymy, co będzie dalej :)
Ulubione strony
▼
środa, 5 października 2016
Pan Kot Kajtek :)
Proroctwo o mrufkach jak zemsta faraona czyha na mnie, gdy tylko przekroczę próg naszej i tak przepełnionej klatki na króliki, szumnie zwanej mieszkaniem.
Dwie soboty temu nazad guzdrałam się niemiłosiernie i powlokłam się na obowiązkowe zakupy spożywcze niemal w okolicy południa (a mogłam wyjść wcześniej).
Polazłam na placyk i niespiesznie nabywałam dobra wszelakie, upychając w je w rozliczne siaty (a mogłam się pospieszyć). Nabyłam również produkty kruche - w tym 20 jaj i butelkę - szklaną - żurku. Objuczona zakupami jak wielbłąd, czyli jak przeciętna Polka- karmicielka rodziny, zamiast popruć do domu najprostszą drogą, wybrałam trasę widokową. Przez osiedle. Bo tak pięknie słoneczko świeciło. I wcale mi się nie spieszyło. (A mogłam pójść prościutko!)
No to wylazłam sobie z przejścia pod blokiem w okolicy naszego dużego parkingu (a mogło mnie tam wcale nie być!) i słyszę, że coś na owym parkingu rozpaczliwie miauczy.
Po drugiej stronie ulicy byłam i pokusa, żeby tego płaczu nie usłyszeć naprawdę była spora. Bo jednak słuch trzeba było wytężyć z tej odległości, żeby ten płacz uchem wyłapać. (A mogłam nie wytężać...)
Przelazłam przez ulicę i co ja widzę. Kocię widzę. Czarno-białe kocię, co to siedzi pod żywopłotem między samochodami i płacze. Brudne to było niemiłosiernie, ale bardzo eleganckie w umaszczeniu :)
Na mój widok kociak nie uciekł. Zaczął podchodzić ostrożnie, okrążać w bezpiecznej odległości, nie ustając w rozpaczliwym płaczu. Ostrożnie i mozolnie schylałam się do kociaka, coraz bardziej ucieszonego tym obrotem sprawy, by wreszcie kucnąć otoczona szańcami toreb z zakupami.
Wyciągnęłam rękę, pod którą natychmiast przerażony kociak się wczołgał, by następnie wskoczyć mi w objęcia, a potem radośnie przystąpić do okrążania mojej głowy w dzikim tańcu po karku i ramionach. Mruczał przy tym jak traktor i ocierał się o moją twarz i głowę, robiąc z mojej i tak niewyględnej fryzury szczurze gniazdo.
No tak. Kolejny kot.
Musiałam radosnego zwierzaka przytrzymywać oburącz, trzecią ręką zarzuciłam sobie jedną torbę na ramię, w czwartą i piątą wzięłam resztę siat, a szóstą zaczęłam nerwowo przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu kluczy. Tak właśnie być musiało, bo inaczej nie jestem w stanie wytłumaczyć fenomenu dostarczenia do domu w całości 20 jajek, butelki żurku, niezgniecionych na miazgę malin, kota i wszystkich innych dóbr.
Oczywiście polka zaczęła się po przekroczeniu progu. Nadal korzystając z dobrodziejstwa chwytnych łokci i kolan, w które ku memu zaskoczeniu natura musiała mnie hojnie wyposażyć, postarałam się donieść zakupy w bezpieczne miejsce.
No naprawdę, zwierzyniec nie ułatwiał.
Psy mnie obskakiwały ze szczekaniem, chcąc koniecznie obwąchać nowego przybysza. Mamba z Burą oczywiście syczały zjeżone, Jupi z Groszkiem brały udział, a przerażona Jojo pryskała na wszystkie strony, za każdym razem prosto pod moje nogi. Kociak próbował jednocześnie uciec od wszystkich tych stworzeń naraz, jednocześnie wtulając się we mnie. A dokładniej wczepiając wystawionymi pazurami, sycząc, prychając i jeżąc się.
Udało mi się porzucić zakupy w kuchni, spacyfikować psy, wrzucić kociaka do łazienki, zamknąć psy i koty w pomieszczeniach wszelkich i POMYŚLEĆ.
Dużo do myślenia nie miałam. Szósty kot w domu nie wchodził w grę. Kociak był naprawdę wspaniały, przytulny, kontaktowy, śliczny kocurek ale miejsca dla niego u nas nie było...
Nakarmiłam bestyjkę, wyprzytulaliśmy się w mojej ciasnej łazience.
Wykonałam rozpaczliwe telefony do pani Uli oraz Oli, które też były wobec sytuacji bezradne i z ciężkim sercem przytargałam kontenerek, by odwieźć nieboraka do schroniska. Ech...
Nieświadomy niczego kociak tulił się do mnie, ocierał, mruczał i zleźć z rąk nie chciał. A ciężko mi było przeokrutnie, bo zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia bez pamięci.
W ostatnim przebłysku stwierdziłam, że muszę spróbować, a co mi tam! Zagram vabank!
Z kociakiem w objęciach wypadłam z mieszkania na klatkę schodową i zastukałam do sąsiadów obok. Jest to starsze małżeństwo. Mieli kiedyś kota, który już odszedł do pięknej krainy, gdzie może wieczność całą polować na tłuste myszy i opychać się śmietaną, a państwo sąsiedzi wyremontowali swoje małe mieszkanko, gdyż rozdział koci uznali za zakończony.
Otworzyła sąsiadka. Sąsiada nie było, bo poszedł z wnukami na spacer.
Wyłuszczyłam prośbę, a Pan Kot rozkosznie pomagał całym sobą.
- O jaki śliczny, jaki kochany! Ja to bym chciała kotka. Siedzę w domu po całych dniach, to by weselej było. Ale mąż się na pewno nie zgodzi....
Urok Pana Kota działał bez zarzutu, bo przy słowach "ale mąż się nie zgodzi" sąsiadka już tuliła kociaka do obfitej piersi i obcałowywała po słodkim pycholku i białych wąsiskach ;)))
Stanęło na tym, że ja piorunem przyniosę wyprawkę, kot zostanie u sąsiadów, a jakby co to poszukamy mu nowego domu na spokojnie :)
W sobotę do wieczora czekaliśmy wszyscy jak na szpilkach, czy sąsiedzi kota nie oddadzą.
Spotkałam sąsiada - był jak chmura gradowa.
Oczywiście, że się nie zgadzał. Oczywiście, że cała rodzina - żona, syn z synową i dwóch wnusiów - szanowała zdanie dziadka i odnosiła się do niego z pełnym zrozumieniem. Tzn. mógł się nie zgadzać do uśmiechniętej śmierci, nikt mu tego nie zabraniał ;)
Niedziela też minęła bezproblemowo. Sąsiedzi kota nie oddali.
Moja radość jednak nie trwała długo. W poniedziałek sąsiedzi się poddali.
Nawet sąsiadka.
Kociak owszem, bardzo słodki, ale jak to kocie dziecko - wulkan energii. Erupcje przewidziane głównie na godziny nocne. A w nocy najpierw wszystko demolował, a potem umordowany walił się personelowi do łóżka, kładł się przy twarzy i włączał traktor bez tłumika.
Sąsiadka po dwóch nocach z koteckiem wyglądała jak ofiara przemocy w rodzinie po przesoleniu zupy :(
Zgodzili się wytrzymać z kotkiem do końca tygodnia, żebyśmy mogły jakieś rozwiązanie znaleźć.
Oczywiście wszystkie trzy (pani Ula, Ola i ja) puściłyśmy wici i postawiłyśmy znajomych w stan pełnej mobilizacji.
Znowu zebrałam się na odwagę i w akcie rozpaczy napisałam do Megi, choć wiedziałam, że żałoba po Kropku jest świeża ale liczyłam na wakat po nim. No i Pan Kot był w sumie w typie...
Popołudniu z panią Ulą zabrałyśmy Pana Kota do weta. Tym razem do paniulowego weta, a nie mojego. Już wsiadając do samochodu pani Ula mi zakomunikowała, że jej psiapsiółka Kryśka, co to ma takiego małego pieska, na wieść o naszym problemie z mroków pamięci wygrzebała informację, jakoby gdzieś widziała ogłoszenie, że takowy kotek zaginął był. Gdzieś na naszym osiedlu wisiało. Ale gdzie i kiedy - nie pamięta.
Pani Krysia chodzi ze swoją małą psiną na spacery po osiedlowych alejkach. Jest osobą bardzo miłą, spokojną, by nie rzec flegmatyczną i z lekka zaczarowaną (czytaj rozkojarzoną). Pani Ula więc - osoba energiczna i emocjonalna - wyciszyła się na potrzeby rozmowy z przyjaciółką i opanowała chęć potrząsania dobrą kobietą, by wytrzepać z niej, gdzie i kiedy widziała owe ogłoszenie, jeno w uprzejmych słowach skłoniła rzeczoną Krystynę do odbycia kolejnego spaceru z psiną, ALE JUŻ! I BEZ OGŁOSZENIA PROSZĘ MI NIE WRACAĆ!
W minorowych nastrojach, rozchwiane emocjonalnie jak w szczytowej fazie klimakterium pojechałyśmy z Panem Kotem do weta.
Od Megi nie miałam wciąż odpowiedzi i trułam się, czy się na mnie nie obrazi za takie nachalne nagabywanie. Pani Krystyna nie dawała znaku życia. Ola też nie miała żadnych dobrych nowin. A na dodatek w przychodni wisiało zatrzęsienie ogłoszeń o kotkach i tylko od jednego był oderwany jeden - słownie JEDEN - kuponik z numerem telefonu :(
Nic nie nastrajało pozytywnie.
Wizyta była miła i owocna, bo wet był lekarzem rodzinnym mojej Krechy za poprzedniego właściciela. Ja się wiele dowiedziałam o Kreśkowej przeszłości, wet się ucieszył ,że pies ma się dobrze, z Panem Kotem było wszystko ok. No to wzięłyśmy kontenerek i powlekłyśmy się z powrotem do samochodu.
Klapnęłyśmy ciężko i wtedy pani Ula namacała swoją komórkę. Okazało się, że w tak zwanym międzyczasie dzwoniła pani Krysia. Pani Ula natychmiast zabrała się za oddzwanianie i w pięć minut dowiedziałyśmy się gdzie wisi ogłoszenie o zaginionym kotku!
Drogę powrotną przebyłam z zacięciem rajdowca. Dopadłyśmy wskazanego przez panią Krysię bloku i bramy i BYŁO TAM!
OGŁOSZENIE!
I NASZ PAN KOT NA ZDJĘCIU BYŁ!
I NUMER TELEFONU TEŻ!
Hurra! Jupi! Niech nam żyje! :)))))))))))))
Telefonu nikt nie odbierał, więc wysłałam smsa. Odpowiedź była niemal natychmiastowa, a 10 minut później pod moimi drzwiami stanęła przesympatyczna młoda dziewczyna, z rozwianym włosem i obłędem w oczach, a po otwarciu sąsiedzkich drzwi kociak wskoczył jej wprost w objęcia.
Oczywiście biegnąc po kota dziewczę w amoku nie pomyślało o kontenerku, więc zabrała Kajtusia czyli naszego Pana Kota w moim.
Niecałą godzinę później sympatyczni młodzi ludzie, Kasia i Michał przynieśli kontenerek z powrotem i miłe dowody wdzięczności dla sąsiadów i dla nas. Widok naszego zwierzyńca podziałał na nich wielce. Rzekłabym edukacyjnie ;)
Z podziwu wyjść nie mogli, że tu psy, tu koty i tak wszystko razem się kłębi. Niestety nie dali się namówić na dokocenie, a szkoda, bo to wielce rozsądni młodzi ludzie.
Kot im prysnął, gdy otwierali drzwi sąsiadce i mimo podjętej natychmiast pogoni, nie udało się Kajtka złapać. Ktoś na dole otworzył bramę i kot zwiał. Było to w czwartek. Błyskawicznie przygotowali i wydrukowali ogłoszenia i rozlepili po całym osiedlu. Byli zrozpaczeni, gdy w piątek rano niemal wszystkie ogłoszenia zostały zerwane! Panie dozorczynie wykazały się wyjątkową nadgorliwością w sprzątaniu... Dali ogłoszenia na FB, ale przecież nie każdy czyta co piszą na FB - ja na ten przykład nie posiadam FB.
Tracili nadzieję.
Tylko dzięki cudownemu zbiegowi przypadków - jednemu niesprzątniętemu ogłoszeniu i pani Krysi, Kasia z Michałem odzyskali Kajtka.
Wyrazili szczere zrozumienie dla sąsiadów i potwierdzili, że noce z Kajtkiem są rzeczywiście, ekhm, trudne... W jednym pokoju mają już zdartą tapetę do połowy ściany... Spanie z kotem mruczącym w ucho jak dieslowski silnik też jest niewykonalne (A przyznam, że myślałam, że sąsiedzi przesadzają...)
I tak historia Pana Kota skończyła się happy endem :)
Rada od pani Uli dla personelu kocich uciekinierów jest następująca - zrobić kotu obrożę z elastycznego, szerokiego, białego ramiączka od stanika :))) Na którym można flamastrem wypisać imię zbiega i swój numer telefonu. Pomysłowe, nie?
Późnym wieczorem, leżąc już w łóżku, wzięłam telefon i sprawdziłam pocztę. A tam wiadomość od Megi i pierwsze słowo: biorę :) Po czym następował bardzo miły mail, aż za miły i poczułam się głupio, że oto nie mam dla Megi kota. Tego cudownego słodziaka, którego jej opisywałam. I jak ja jej to teraz powiem? Czy będzie bardzo zawiedziona?
Poszłam spać z kolejnym problemem. Następnego dnia miałam do Megi zadzwonić, ale zanim wykonałam telefon, obdzwoniłam wszystkie nasze kocio-ciotki osiedlowe z pytaniem, czy nie mają kocurka-krówki na stanie :) Ale to już zupełnie inna historia.
Z Megi odbyłyśmy bardzo miłe rozmowy telefoniczne i mam nadzieję, że kiedyś jeszcze będzie nam dane. Fajnie by było :)
Kocie historie się toczą, zwroty akcji zaskakują. Mam nadzieję, że wkrótce znowu będę miała o czym poinformować drogich PT Czytelników ;)
Dość w tym, że oddałam klatkę bytową dziewczynom z przygarnijkota.pl, żeby losu już nie kusić :D
A Kajtek - od Kasi dowiedziałam się, że niefrasobliwy włóczęga po powrocie do domu przespał całą, caluteńką dobę! :)
Matko, Psie, zgaduam???
OdpowiedzUsuńCiiiii! Jeszcze nic nie jest pewne ale się może zdarzyć :)
Usuńnie gadaj. Odpisałam na maila, jak tylko go zobaczyłam ;-) czyli po kilku godzinach. To, że ty odebrałaś w łóżeczku... no cóż, wszystko dobrze się skończyło, świetnie, że kotek odzyskał dom, szkoda, że nie ma tam towarzystwa, dobrze by mu zrobiło na nadmiar energii. U mnie dwa futra zaparkowane w kartonie (bawią się w bezdomność, już od rana), jedno na kołderce (też od rana, jak nie na tej, to na tamtej), jedno na podusi w kuchniusi (dwa razy wystawiłam na wycieraczkę), jedno na torbie od laptopa. Jesień.
OdpowiedzUsuńJednego brakuje :-( albo i dwóch :-(
Megi, Ty oczywiście odpisałeś natychmiast po odebraniu, ale przed wetem jeszcze do mnie nic nie dotarło, a po wecie nie miałam kiedy sprawdzić - dopiero wieczorem. A wcześniej bezczelnie wysłałam Ci mmsa, ale chyba w ogóle do Ciebie nie dotarł :(
UsuńTeż tym miłym dzieciakom tłumaczyłam, że warto sie dokocić no ale to są studenci i kwestia podróży do domu oraz finansów wzięła górę.
Megi, on już gdzieś jest i tylko czeka na odpowiedni moment żeby sie wprowadzić :)))
A to historia. Kot szczęściarz.
UsuńBardzo przystojny i chyba o tym wie.
Zawsze jest lepiej mieć co najmniej dwa koty, lub dwa psy. Zajmą się sobą, wybawią, wyhasają.
Może studenci się jeszcze namyślą. Kupią większy kontenerek.
A siatki w oknach mają?
Myśle, że jak Kajtek weźmie sie za tapetę w drugim pokoju to personel dojrzeje do drugiego kota :)
UsuńNarazie bardzo dokładnie studiowali osiatkowanie naszego balkonu ze szczegółami technicznymi.
a nie dotarł mms, fakt :-) ze srajfonów często nie docierają, taka obserwacja. No czekam, aż się wprowadzi. Codziennie negocjuję. W końcu mi się cierpliwość skończy, jak zwykle.
UsuńOn (lub one) czeka już w blokach startowych, bo taką miejscówkę jak u Ciebie grzech zmarnować ;)))
UsuńChociaż jedna historia,mimo przeszkód,zakończona pomyślnie.Jak to się mówi"Pan Kot miał więcej szczęścia niż rozumu":)
OdpowiedzUsuńSzkoda,że więcej onych nie może się tak kończyć:(
Orka, takich historii wbrew pozorom jest sporo, tylko są mało medialne. Tragedie i sensacje są bardziej chodliwe ;)
UsuńAle mu sie udalo! Moze zapamieta i juz wiecej nie zwieje.
OdpowiedzUsuńMyślę, że zapamięta iż "spadł na cztery łapy" i podejmie kolejną próbę ucieczki licząc na kolejny łut szczęścia :)))
Usuńale ancymonek! :) mój Szaruś (TM) był taki w młodości, dokładnie tak rozrabiał - tapety w strzępach, tapicerka na meblach takoż ;) mimo to uchował się u nas 19 lat ;)
OdpowiedzUsuńświetnie opisałaś tę historię!
Dzięki elaja :)
UsuńTrudna miłość jest bardzo głęboko wiążącym uczuciem ;) Bo czy potrzeba wysiłku, by pokochać grzeczniutkie dziecko, pieska czy kotka? :)
Taa, widzę że była próbka z "wczesnego Felicjana". To powinno skończyć się drugim kotem w domu, inaczej Kajtuniu po prostu się rozbestwi, jak to jedynaki mają w zwyczaju.
OdpowiedzUsuńSądzę, że dojrzeją do drugiego kota. Z czasem i kolejnymi pasami tapety dojrzeją ;)
UsuńCzy on zrozumiał, jakie miał szczęście?!
OdpowiedzUsuń;-)
A wiesz, że nie pytałam... ;)
UsuńFajna historia bo z happy endem :-)))
OdpowiedzUsuńŻeby wszystkie się tak kończyły, czego sobie i kotom życzę :)
UsuńUff, czyli ominela Cie wycieraczka :P A história nie tylko szczesliwa, ale i pouczajaca - czipowac, bo nigdy nie wiadomo, kiedy którys z naszych milusinskich postanowi nieco swiata zwiedzic.
OdpowiedzUsuńWizja wycieraczki wisiała nade mną :) ale kartonów jeszcze nie wyrzucam, bo nigdy nic nie wiadomo, a pod mostem zimno ;)
UsuńLeciwa, no ok, czipować. Ale ile gabinetów weterynaryjnych ma urządzenie do odczytywania czipów? A nawet jeśli kot trafi do schoniska, to ilu osobom przyjdzie do głowy sprawdzić, czy ma czip? Myślę, że czip swoją drogą, a obroża z adresem swoją. A ramiączka od stanika - duży wybór w pasmanteriach - świetnie się do tego nadają. Sprawdzałam :)))
Co za zwroty akcji, jaka historia! Ale przyznaj się, chyba nastawiasz jakiś wewnętrzny radar na stwory?
OdpowiedzUsuńOtóż właśnie nie! Tyle lat mieszkam na tym osiedlu i jak Babcię kocham nigdy, przenigdy wcześniej nie napatoczyłam się na kota w potrzebie. A przecież zawsze człowiek trochę empatii miał, to by zwierzaka pozbierał. Wyrzucone psy i owszem, ale kotów nigdy. Aż do teraz. Teraz działam jak magnes na koty.
UsuńAle widać tak to jest, bo ostatnio odwoziłam klatkę bytową do Marty z przygarnijkota.pl. Okazało się, że ona ma tak samo. Nigdy wcześniej nie napatoczyła się na kota w potrzebie i dziwiła się swojej przyjaciółce Kamili, że jej koty wyrastają jak grzyby po deszczu. Aż do zeszłego roku. U Marty zaczęło się tak samo jak u mnie. Też rok temu i też z tym samym skutkiem. Teraz ma 7 kotów w tym trzy tymczaski :) Widać to przychodzi z wiekiem...
O kobieto! Wpadłam na chwile, pochłonęłam cały post.
OdpowiedzUsuńPotrafisz w napiciu trzymać!
O jakże mi miło!
UsuńNie krępuj się, zostań i rozgość się :) Zapraszam ;)
Ależ już się rozgościłam, właśnie dotarłam do historii o huksy`m z gps`em :)
UsuńHa, ha, ha! Piękna opowieść, dzięki!!!
OdpowiedzUsuńCieszę się, że Ci się podobało :)
UsuńOj ale historia! Cudnie że z happy endem 😃 pozdrawiam serdecznie 😃
OdpowiedzUsuńWitaj efka! Cudnie, że z happy endem, bo moje dwie tymczaski nadal u mnie i na widnokręgu nikogo, kto by chciał :(
UsuńP.S.
Fajnie, że działamy po sąsiedzku ;)