sobota, 29 października 2016

Sobota pełna wrażeń - Trestno i Mas-kotki :)

Dokładnie była to ubiegła sobota.



W związku z kocimi sprawami zagęściły nam się telefony z Megi i tak oto dostąpiłam zaszczytu i otrzymałam zaproszenie na cud-miód spacer z drużyną Poszukiwaczy Roślin :)
(za co pragnę serdecznie podziękować!)
Przede wszystkim spotkałam cudownych ludzi, pozytywnie zakręconych roślinnie, posiadających olbrzymią wiedzę i rozliczne umiejętności. Nasłuchałam się o produkcji octów, mydeł i herbat, o jakich nawet filozofom się nie śniło! Naprawdę mam wrażenie, że z zapałem przerabiają każde zielsko na jakąś pychotę i chyba rzeczywiście tak jest. A jeśli nie to tylko dlatego, że ich motto brzmi: nie znasz chaszczy, nie pchaj do paszczy :D
I bardzo, bardzo miło spędziłam czas.
W botaniczne szczegóły wdawać się nie będę, bo Megi zrobi to zdecydowanie lepiej :) Fotograf też ze mnie nędzny, więc się nie będę wygłupiać.
Dość, że powiem, że byliśmy w Trestnie, a spacer był wzdłuż Odry. I mam nadzieję, że jeszcze będzie mi dane, choć muszę liczyć na zaproszenia via mail, bo uparcie nie posiadam FB.

Oczywiście sucze też z nami były. Jak również piękny, wielki, czarny terier rosyjski o wdzięcznym imieniu Ejty (czyt. Ej, ty!) - bardzo trafnym ;)



niedziela, 16 października 2016

Super proste i wspaniałe ciasto maślankowe Prezes Kury :)




Pod moim poprzednim postem kulinarnym o szybkim cieście z owocami, Hana z Pastelowego Kurnika, znana jako Prezes Kura, zamieściła przepis na jeszcze szybsze ciasto z maślanką.
Ciasto jest cudowne i zawsze się udaje i można z nim dowolnie eksperymentować, a w dodatku jest BŁYSKAWICZNE!!!
Genialne w swojej prostocie i genialnie wykorzystuje proste reakcje chemiczne. Otóż kwas mlekowy z maślanki + wodorowęglan sodowy, znany powszechnie jako proszek do pieczenia, bez pudła wejdą w reakcję, co skutkuje pięknym wzrostem ciasta.

No to podaję jak to szło w oryginale:

środa, 5 października 2016

Pan Kot Kajtek :)



Proroctwo o mrufkach jak zemsta faraona czyha na mnie, gdy tylko przekroczę próg naszej i tak przepełnionej klatki na króliki, szumnie zwanej mieszkaniem.
Dwie soboty temu nazad guzdrałam się niemiłosiernie i powlokłam się na obowiązkowe zakupy spożywcze niemal w okolicy południa (a mogłam wyjść wcześniej).
Polazłam na placyk i niespiesznie nabywałam dobra wszelakie, upychając w je w rozliczne siaty (a mogłam się pospieszyć). Nabyłam również produkty kruche - w tym 20 jaj i butelkę - szklaną - żurku. Objuczona zakupami jak wielbłąd, czyli jak przeciętna Polka- karmicielka rodziny, zamiast popruć do domu najprostszą drogą, wybrałam trasę widokową. Przez osiedle. Bo tak pięknie słoneczko świeciło. I wcale mi się nie spieszyło. (A mogłam pójść prościutko!)
No to wylazłam sobie z przejścia pod blokiem w okolicy naszego dużego parkingu (a mogło mnie tam wcale nie być!) i słyszę, że coś na owym parkingu rozpaczliwie miauczy.
Po drugiej stronie ulicy byłam i pokusa, żeby tego płaczu nie usłyszeć naprawdę była spora. Bo jednak słuch trzeba było wytężyć z tej odległości, żeby ten płacz uchem wyłapać. (A mogłam nie wytężać...)
Przelazłam przez ulicę i co ja widzę. Kocię widzę. Czarno-białe kocię, co to siedzi pod żywopłotem między samochodami i płacze. Brudne to było niemiłosiernie, ale bardzo eleganckie w umaszczeniu :)