Prezentowane w poprzednim poście rudzielce mają wspólny dom! Uff!
Takoż Kasztanek, który obecnie czeka na odbiór przez swój nowy personel. Na dobry początek Kasztanek otrzymał nowe imię - Mrutek, a do nowego domu odbędzie podróż rychtyk odwrotną niż kot, na którym Witia wierzchem do domu przyjechał.
Kulinaria mają się świetnie, ale Personel gorzej, gdyż rozpoczęła się wojna na kocioszczocha i nie wiadomo, o co im kaman. Może już się dojrzewanie zaczyna, bo Bigos to była chodząca zapowiedź testosteronowego kocura.
Łatek szaleje i demoluje i robi to jak zwykle siejąc wokół siebie szelmowski urok, więc personel jest zachwycony: "Dzień dobry! :) naprawdę jest super! Zdrowotnie - już niemal nie kuleje, oczka nie łzawią, nabrał masy (1,6kg), je i robi ładne kupki. Wczoraj byliśmy na szczepieniu - żadnego osłabienia nie ma, ale oczywiście obserwujemy. Dwoje wetów go pooglądało, zajrzało w oczka - wszystko ok póki co. Zdaniem wetów (i moim po obserwacji jego zachowania) widzi już całkiem normalnie. Był też bardzo grzeczny :) Z rezydentem kocurem różnie bywa - od wesołych gonitw i zapasów (bez pazurów) po syczenie i obrażanie się ;) ale śpią nawet na jednym łóżku wiec tolerancja jest :) Łatek kocha biegać z myszą w pyszczku, spać mi na głowie, dawać buziaki, wygrzebywać ziemie z kwiatków i atakować miotłę :) jest łobuzem i demoluje chatę od rana do wieczora ale to cudowne dziecko :):):)
Łobuz straszny!!! Udaje tylko grzecznego ;) trudno mu zrobić zdjęcie gdy nie śpi, bo ciągle ma jakieś sprawy do załatwienia i w kółko biega ;)"
I kiedy już wydawać by się mogło, że zipnę choć trochę w ostatni tydzień urlopu, Jojce trzeba było pilnie ogarnąć dziąślaki w pyszczku i zębiska przy okazji, a potem Groszka przepadła na ponad dobę i wróciła sponiewierana z częściowym paraliżem. Trzy dni czekaliśmy aż samodzielnie się wysiusia bez pomocy wetów, a pięć aż sama zrobi kupę. Wydarzenie to wiekopomne nastąpiło w niedzielę, zdjęcia kupy obiegły dwa powiaty (weci sobie zażyczyli), a w poniedziałek urlopowo wypoczęta udałam się do pracy. Tiaaaaa....
Już na samo słowo "kot" zaczyna mi powieka latać.
Ale zanim nastąpiła ta nerwowa reakcja mojego organizmu, zanim moja neuroplastyczność została oćwiczona powtarzalnymi zjawiskami kot-> weterynarz -> kłopoty -> stres, zanim szlaki dopaminergiczne na tym tle uzyskały przepustowość autostrady międzystanowej, miałam ciągoty.
Zwłaszcza po stracie Rzępola i Jupi. Były ciągoty pozostawienia Bigosa i/lub Łatka, a potem Rudzielców, wreszcie Koty u Beaty budziły we mnie niezdrowe żądze. Zwłaszcza niejaki Gumiś i dwa białasy. Ale wtedy włączał się Głos Rozsądku i mówił NIE! Zanim jeszcze zdążyłam usta otworzyć, o jakiejkolwiek argumentacji nie wspominając, czułam już ten wbity w siebie świdrujący wzrok. Głos Rozsądku, znany PT Blogoczytaczom jako Mężczyzna, jest bardzo przekonujący, a im bardziej milczący, tym więcej wymowny. Na same wspomnienie o kocie - jako zjawisku tak w ogóle, a nie jakimś konkretnym - Głos Rozsądku staje się jednym wielkim (1m 96 cm) NIE!
Ponieważ Głos Rozsądku szafuje argumentami nie do odparcia, a argumenty mu w tym wydatnie pomagają, kopiąc mnie po nerkach, zatem nowego kota nie będzie.
Ale wracając do tytułu posta.
Kombinując jak tu jednak wbrew Zdrowemu Rozsądkowi (choć, jak wiemy, stukniętemu) kota do domu przemycić, przypomniała mi się historia z zamierzchłych czasów wrocławskich, jak to kot do domu przemycony został i w nim pozostał.
Otóż.
Otóż sąsiadka z osiedla (zwana dalej Żoną - oczywiście nie moją, tylko swojego Męża) udzielała się w kotach piwnicznych i działkowych od zawsze. Swoich znajd w domu miała już pięć, gdy wracając do domu wczesnym, letnim wieczorem, natknęła się na lgnącego do ludzi czarnego kociego podrostka, ewidentnie wywalonego w nowy, nieznany mu teren.
Nie namyślając się długo, wzięła kota pod pachę i udała się do domu, intensywnie myśląc, jak uniknąć małżeńskiej awantury, a przynajmniej dąsów oraz eksmisji wraz z kotami.
Szczęściem Mąż był właśnie wyszedł, na "z kolegami spotkanie po latach" i istniała nadzieja, że wróci do domu w noc ciemną, w stanie wskazującym.
Nowy przybysz szybko się rozgościł, widać warunki domowe były mu znane. Na reszcie kociego towarzystwa nie zrobił większego wrażenia. Nowy okazał się być kocurkiem kropla w kroplę podobnym do swojego o rok starszego kolegi, również czarnego jak aksamitna noc. Kocury nie przypadły sobie szczególnie do gustu, ale bez agresji - po prostu postanowiły się unikać.
Żona wszystkie te fakty połączyła w całość, przeprowadziła błyskawiczną metaanalizę i opracowała niezawodny plan działania. Ledwie się ściemniło, wskoczyła do łóżka, przykryła po nos kołdrą i oczekiwała powrotu Męża udając sen tak głęboki, że zawstydziłby nawet rycerzy spod Giewontu.
Jakoś tak koło północy Mąż się do domu nawrócił, w stanie wskazującym, a jakże. Z tym, że tu dodać należy, że mojego zacnego sąsiada przez 20 lat znajomości tylko dwukrotnie widziałam pod gazem, a w zasadzie gazikiem lekuchnym i objawiało się to jedynie lepszym humorem i bardziej optymistycznym spojrzeniem na świat.
Mąż, widząc, że Żona śpi snem sprawiedliwego, poruszał się po domu cicho, cichuteńko, światła nie zapalając nadmiernie, a liczenie kociej chudoby już zupełnie by mu do głowy nie przyszło.
Udał się zatem tam, gdzie go natura wzywała po spożyciu, zasiadł sobie spokojnie na porcelanie i wtedy przez otwór po dolnej kratce w drzwiach toalety wszedł mały czarny kot. Kot przyjazny, poocierał się swojemu panu o nogi (bo kot już wiedział, że to jego pan), skorzystał z kuwety, poocierał się raz jeszcze i wyszedł z toalety, pozostawiając siedzącego na porcelanie człowieka w stanie głębokiego zamyślenia.
Rano nie było powodu się zrywać, więc Mąż sobie odespał późny powrót do domu, za to Żona krzątała się po kuchni, starając się nie czynić najmniejszego hałasu. Słysząc jednak, że Małżonek się obudził, zaczęła się szastać jak gdyby nigdy nic.
Mąż, z którego alkohol jeszcze nie wywietrzał, a co za tym idzie stępiony miał instynkt samozachowawczy, wlazł do kuchni i zagaił rozmowę.
- Wiesz Słońce, dzisiaj w nocy, jak wróciłem, w domu był taki mały, czarny kot...
- Jaki mały kot?
- No taki mały, czarny kotek.
- U nas w mieszkaniu? Mały czarny kotek?
- Nooo... u nas w mieszkaniu...
I tu zamilkł, bo napotkał twarde spojrzenie Żony i zdał sobie sprawę, że cisza w kuchni zgęstniała, a temperatura otoczenia niebezpiecznie spada i azot w atmosferze zaczyna się skraplać.
- TYWSTRĘTNYPIJAKU! No ładnie! Czyli wróciłeś tak pijany, narąbany się jak stodoła, napruty jak meserszmit, ululany w sarkofag, że ty nawet własnego kota Mruczka nie poznajesz?! Dobrze, żeś białych myszek nie widział! Pewnie wracając narobiłeś rabanu i dałeś przedstawienie - jaki wstyd przed sąsiadami! Mam nadzieję, żeś chociaż nie śpiewał!
Spłoszony Mąż, nie mając zbyt częstych okoliczności z alkoholem, bez szemrania uwierzył, że etanol w organizmie poczynił mu spustoszenie i omamił zmysły.
Ponieważ czarne kocurki się omijały ostrożnie, dlatego unikały wspólnego przebywania w jednym pomieszczeniu, stąd przez najbliższe dni Mąż nigdy nie widział obu na raz. Ilekroć siadał z gazetą w ulubionym fotelu, na kolana wskakiwał mu i domagał się pieszczot raz jeden, raz drugi czarny kot - oba bowiem były przyjazne i przytulaśne - jak to czarne kocury ;)
Z tym, że raz kot był większy, a raz mniejszy.
Mąż widział to gołym okiem, ale nawet na torturach by się nie przyznał, gdyż był to jawny dowód zgubnych skutków jego pijaństwa i pomieszania zmysłów.
Po kilku jednak dniach, gdy kociska się ze sobą oswoiły, wlazły mu przed oczy obydwa i obydwa zaczęły domagać się głasków. Żeby nie być gołosłownym i nie ufając do końca swemu wzrokowi, że mu się w oczach nie dwoi, Mąż porwał dwa kocury na ręce i trzymając po jednym kocie pod każdą pachą w charakterze dowodów rzeczowych, wtargnął do kuchni, gdzie krzątała się Żona.
Podetknął Połowicy koty pod nos.
- Widzisz? - zakrzyknął tryumfalnie - To są dwa czarne koty! Jeden większy, drugi mniejszy! - i znowu głos mu uwiązł w gardle, bo poczuł na sobie twarde spojrzenie Żony i zdał sobie sprawę, że cisza w kuchni zgęstniała, a temperatura otoczenia niebezpiecznie spada i azot w atmosferze zaczyna się skraplać.
- No gratuluję. - mruknęła Żona - Czy mam to twoje odkrycie zgłosić komisji noblowskiej? A swoją drogą ileś ty wtedy wypił, że ci tyle dni zajęło ustalenie, że dwa koty różnią się wielkością? Jezu! Co to alkohol robi z człowieka! - to ostatnie głośne westchnienie nie było skierowane wprost do Męża, który stał zbaraniały w progu kuchni z czarnym kotem pod każdą pachą, miało jednak w zamierzeniu trafić do jego uszu i zapaść głęboko w pamięć. Tak wychowawczo.
Sąsiadka w ogóle była mistrzynią w przekonywaniu Męża do adopcji kolejnych zwierząt.
Innym razem, wracając z ogródka, znalazła błąkającego się psa. Pies to w tym wypadku dość szumne określenie, gdyż był to sympatyczny, niewielki kundelek, w kolorze śmietanki skąpo zabarwionej kawą, ot podwórzowe popłuczyny po jakimś pinczerku. Ewidentnie błąkające się zwierzę, było wdzięczne za okazane zainteresowanie i bez większych ceregieli dało się uwiązać na pasek od letniej sukienki. Trzymając psa na zaimprowizowanej smyczy, objuczona niczym wielbłąd działkowymi dobrami, sąsiadka udała się do domu.
Drzwi otworzył Mąż i szarmancko chwycił za ciężkie tobołki. Tzn. chciał chwycić za ciężkie tobołki, ale w wyciągniętą dłoń został mu sprawnie wetknięty koniec paska od sukienki, z uwiązanym na nim psem. Wtarabanili się ze wszystkim do przedpokoju, gdzie Maż stał niczym słup soli, pies się radośnie kręcił, a Żona, uwolniona od tobołków, ogarniała się domowo. Niepomny wcześniejszych doświadczeń Małżonek spytał z głupia frant
- Czyj to pies? - i tu znowu napotkał spojrzenie Żony, wyrażające w równym stopniu zdziwienie i dezaprobatę dla jego IQ. Spojrzenie wymownie przesunęło się na rękę trzymającą pasek od sukienki z psem na końcu.
- TWÓJ
Od tej pory pan i pies stali się stałym elementem osiedlowego krajobrazu, bo trzy razy dziennie pan zapewniał Reksiowi, a Reksio panu, zdrową porcję spaceru. Wyprowadziłam się już dwa lata temu, pan i Reksio nadal regularnie spacerują, bo choć Reksio podobno już był leciwy w chwili znalezienia, chyba prawdą to nie było. Poprzedni właściciele zostali wprawdzie odnalezieni po dłuższych poszukiwaniach, ale on twierdził, że piesek jest młody, ona, że już stary - około 11 lat, nie byli również zgodni co do imienia swojego podopiecznego, natomiast zgodni byli, że najlepiej będzie, jak psiak zostanie w nowym domu. Reksio w każdym razie na tej zamianie nie stracił.
Czasami kombinowałam, jak tu Mężczyznę sprytnie podejść z nowym zwierzakiem, choć on zupełnie niepijący (ale za to stuknięty, co potwierdzają wypisy ze szpitala). Myślę jednak, że zna mnie zbyt dobrze, żeby takie coś przeszło. Zresztą argumenty są po jego stronie... a mnie po tym urlopie chęć przygarniania kolejnych zwierząt minęła, jak ręką odjął ;)
Mrutek będzie rychle odebrany, madka Mrutka się szykuje tylko jeszcze nie wie czy w ten czy w następny weekend. Poza weekendem chyba się nie uda. Jutro wieczorem madka Mrutka powinna wiedzieć i zaraz napisze do rodziny zastępczej Mrutka na kiedy szykować główną atrakcję Dolnego Śląska do podróży. Pogadanki są przeprowadzane wśród przyszłego rodzeństwa o szaconku należnym każdemu kotu ( mam nadzieję że nie będzie battle of Great Kuweta ). Słuchają i mrużą ślepka. :-) Teraz to madka Mrutka czeka na telefoon życiowy od dziadka Mrutka, trochę się już denerwuje.
OdpowiedzUsuńNiechże Madka Mrutka nas tak z zaskoczenia nie bierze! Okna nie pomyte, dywany nie potrzepane, piętrowe torty nie popieczone! Dzwonie do dziewczyn, niechże Mrutkowi wąsy wybrylantynują ;)
UsuńMadka Mrutka będzie w przyszły weekend, przeprowadziła stosowne działania i wszyscy już wszystko wiedzą, znaczy wiedzą kto i jak ma się zająć kocią rodziną i krnąbrną staruszką niemogącą doczekać się mojego wyjazdu ( "Jak wyjedziesz to ja sobie pójdę z Elą do Portu." ). Dziadek Mrutka dzwonili z nemocnicy że on już gotów jest się zająć wychowaniem wnuczka, najlepiej to u siebie w domu ( nie ma opcji, Mrutek jest mój, dziadek go może wizytować - będę broniła własną pierwsią przed uprowadzeniem ), a Cio Mary oświadczyła że przybywa do nas na weekend żeby pilnować "menażerii" . Oknów myć nie trzeba, torty odpadają w przedbiegach ( ledwie się toczę ), brylantyna wskazana żeby zwierz nie czuł się onieśmielony. Napiszę w przyszłym tyźniu co i jak. A teraz będą ze mła nerwy schodzili które na nią weszli z dziadkowego powodu. :-)
UsuńOk, to już wszystko wiemy. Dziadkowi życz szeroko rozumianego ZDROWIA, a Tobie życzę uspokojenia. Staruszkę trzeba przykuć do kaloryfera, innego wyjścia ni ma. A Mrutek w takim razie będzie w ten weekend odMrutkowiony, jeśli wiesz co mam na myśli, bo zaczął dziarsko oznaczać teren (jest to już z dawna za planowane, także żadnych subiekcji sobie nie czyń z tego tytułu).
UsuńŚliczne masz kotki są przeurocze. Pozdrawiam! :)
OdpowiedzUsuńTo nie są moje kotki ;)
UsuńŚwietna historia z tym czarnym kotem. U mnie by nie przeszła. A z drugiej strony mój M sam w sklepie mi przypomina, że się chrupy kończą. Ja na to, że to nie moje koty i nic mnie to nie obchodzi, ale worek już ląduje w koszu. ;)Pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńHistoria świetna, bo prawdziwa. Ludziom naprawdę da się różne rzeczy wmówić, jeśli ktoś dysponuje odpowiednią siłą sugestii ;) A moja sąsiadka dysponuje, choć przez te wszystkie dni wewnętrznie trzęsła się jak osika, czy Ślubny jej z tymi kotami nie szurnie pod most.
UsuńPozdrów swojego kotolubnego Męża!
Ale chłopy tak mają - miętkie są. U mnie też był tydzień dąsów, że oddałam Łatka. Bo to właśnie głównie Głos Rozsądku chciał go zatrzymać. Ale wtedy to ja musiałam się wziąć w garść i myśleć racjonalnie. Inna sprawa, że Łatek jest naprawdę niesamowicie ujmującym kotem i każdy, kto z nim chwilkę pobył, chciał go mieć dla siebie.
Aż żałuję, że przeczytałam to dopiero teraz ;-)
OdpowiedzUsuńCzyżby żal Cię ogarnął, że ktoś Cię ubiegł w adopcji kotów? Mamy jeszcze całe stada! ;)
UsuńJak trzeba wysokogatunkowe wódki i/lub domowe nalewki dorzucimy w gratisie ;)
Hm… Nie o tym fragmencie myślałam ;-)
UsuńGenialna ta kobieta :D
OdpowiedzUsuńRaczej o silnych nerwach ;) Bo jednak tak własnego ślubnego wkręcać, to nie teges i za każdym razem jednak się bała, że się nie uda. Ale zrobić z niemal abstynenta niemal alkoholika - bezcenne!
Usuń:)
OdpowiedzUsuńCudne historyjki :-) To opowiem też rodzinną, o kotce mojej siostry. Początek historii klasyczny- przybłąkała się w lutym pod drzwi mojej siostry na piątym piętrze kamienicy. Ponieważ był to dzień siostrzanych imienin, to nawet szwagier- bardzo umiarkowany miłośnik kotów- nie śmiał odmówić, jak się wnet okazało, ciężarnej- kotce gościny. I żyli sobie spokojnie, aż pewnego razu kitka uciekła za drzwi, a potem na podwórze. Dopiero wieczorem szwagrowi udało się namierzyć zbiega na drzewie, ściągnąć go i przynieść do domu. Kotka obrażona i wystraszona schowała się w jakimś zakamarku i dopiero następnego dnia późnym popołudniem siostra mogła przyjrzeć się cudownie ocalonej- najbardziej zdziwiło ją, że kicia zamieniła się w kocura, niezbyt zachwyconego przymusową niewolą ! Szwagier zdobycz musiał odnieść na podwórko, a kotka wróciła po pewnym czasie, jak gdyby nigdy nic :-)
OdpowiedzUsuńPiękne! Ale bym sobie ze szwagra łacha darła, że musi z siostrą poćwiczyć, żeby sobie przypomnieć czym chłopcy się różnią od dziewczynek ;)))) A swoją drogą to szacun dla szwagra, że dla Twojej siostry to po dzikiego kocura na drzewo wylezie!
UsuńNie mogę się ze śwagra śmiać, bo sama miałam psa, którego z córą nazwałyśmy Snurek (a bo taki kudłaty i snurkowaty był :-), i dopiero po dłuższym czasie dowiedziałam się, że Snurek była kobietą ...
UsuńA propos czarnych kotów to jeszcze opowiem, jak wprawiałam w popłoch i zmieszanie ciekawskich, którzy zauważali wycięcie- taki ząbek w kształcie v- na uchu mojego Pumka. Odpowiadałam otóż, że ponieważ wszystkie czarne koty są takie same, to wycięłam mu ten ząbek nożycami, żeby móc go bez problemu poznawać :-) Większość rozmówców milkła , spłoszona. A w rzeczywistości ząbek ów był pamiątką po jednym z licznych bojów, staczanych nieustająco przez mojego kocura, który chyba do końca życia nie zorientował się, że był wykastrowany i wypadałoby zostać kanapowcem.
Ha! Dobre z tym uchem! Obśmiałam się. Specyficzne poczucie humoru, które do mnie przemawia pełnym głosem ;D
UsuńRechotałam się jak zawsze przy Twoim wpisie, ale najbardziej z tego jak Ci powieka drży na myśl o kocie ;-)))
OdpowiedzUsuńHistoryjki świetne ! :D
Po takim urlopie jak mój, to faktycznie można tików nerwowych dostać ;)
UsuńA z kotami sama wiesz, jak jest. Tyle tego bezdomnego nieszczęścia dookoła, że szybko można sobie uzbierać stado i nawet nie wiesz kiedy, więc kolejnego kota zawsze trzeba podstępem przemycać, albo przeprowadzić rodzinną autosugestię, w której wszyscy wszystkim tłumaczą, że inaczej się nie dało.
Wiem , wiem ... U nas też było nigdy więcej i pas , aż tu nagle jest kolejny kot ;-P
UsuńZawsze jakiś ważny powód się znajdzie !
pięknie opowiedziane :) to teraz przydałby się urlop po urlopie!
OdpowiedzUsuńŚwięte słowa! :)
Usuńodpoczęłaś już po urlopie? ;)
UsuńDochodzę do siebie... :)
UsuńPadłam..... Historia o czarnym kocie..... Śmieję się jak gupi do sera ;-) Kocham Twoje wpisy Piesu!
OdpowiedzUsuńPowstań! :) Cieszę się, że Ci się podobało :D
UsuńWspaniale historie i co za Żona, chylę czoła przed Jej pomysłami!
OdpowiedzUsuńJa chylę czoła przed jej żelaznymi nerwami. Wiedziała, że gra vabank i wytrzymała tydzień z tymi kotami. Mnie by nerwy zjadły jak nic!
UsuńTwoje teksty są rewelacyjne. To się czyta jak najlepszą powieść! Pozdrowienia ode mnie, Hurmy i Czeredy oraz jej zwierzęcej (nie mylić ze zezwierzęconą, to występuje u H&C na widok jakiegoś smakołyku) części - czyli naszych kotów :-)
OdpowiedzUsuń