poniedziałek, 23 maja 2016

Wena mi siadła i musiałam otulić się książką

 Łoooooomatko, jak ten czas leci!

Jak w tytule - wena mi się gdzieś zapodziała, pogoda nie rozpieszczała (w owym okresie - bo obecnie nie narzekam ;) i było jak w Bardzo smutnej piosence retro Pod Budą.


   Złe wieści mnożyły się jak króliki, choroby nowotworowe zbierały wokół nas swe straszne, a niestety nader obfite żniwo (autentycznie - tragedia goni tragedię i wszystko w grupie wiekowej 30+ - 40+), wszystkie nasze plany po kolei paliły na panewce, a Mężczyzna podjął próbę powrotu do pracy zarobkowej.
   Oczywizda ZUS uznał Mężczyznę zdolnym do pracy od ręki. Powszechnie wiadomo, że ZUS jest też zdolny - do wszystkiego niestety - i potrafi cudownie uzdrawiać nawet śmiertelnie chorych, przywracać wzrok ociemniałym, a nawet spowodować odrastanie utraconych kończyn!
Dla ZUSu każdy, kto żyw opuści OIOM, powinien zostać ciupasem skierowany na rampę kolejową do rozładunku wagonów z węglem.
    No i ZUS ozdrowił mi Chłopa i wysłał wprost w stęsknione objęcia pracodawcy, który już czekał z rocznym bagażem zaległych zadań, by wrzucić je na grzbiet ulubionego osiołka.
A tu zonk!
Medycyna pracy nie podzielała optymizmu ZUSu i zgasiła przedwczesną radość stęsknionego pracodawcy.
W wyniku tygodniowych korowodów u specjalistów wszelkiej maści, Mężczyzna (oraz ja) dorobił się wrzodów żołądka, a pracodawca dysonansu poznawczego.
Dysonans poznawczy jak wiadomo, stanowi poważny dyskomfort, a pracodawca dyskomfortu nie lubi. Istniała groźba realna, że pracodawca pozbędzie się dyskomfortu, wynikłego z dysonansu, wraz Mężczyzną jako powodem tegoż.
Dalsze tygodniowe korowody doprowadziły do wypracowania trójstronnego kompromisu na linii pracodawca - medycyna pracy - Mężczyzna i ustalenia nowego zakresu obowiązków dla tego ostatniego.
Uff!
Oznacza to, że na razie nie pomrzemy z głodu :)
Po tym wszystkim moje zdrowie spakowało manatki i wypowiedziało mi, nie czekając nawet do pierwszego i zabierając ze sobą lwią część moich skromnych oszczędności (ostały się tylko srebrne łyżeczki, które skrupulatnie przeliczyłam! ;)
Pani kochana, jak to trudno o dobrą służbę w dzisiejszych czasach!

No to wlazłam pod szafę, do mojego dołka, przy którym Rów Mariański to zaledwie lekkie obniżenie terenu i tam siedziałam pochlipując i użalając się nad sobą. (Sama musiałam się nad sobą użalać! Jeśli coś ma być zrobione jak trzeba, niestety muszę to zrobić sama.)

W tym czasie dostałam od Was Kochani tyle zachęcających szturchańców i kuksańców, że nie wiem, jak Wam za nie godnie podziękować.
Niektórzy nie ograniczyli się do drogi wirtualnej, a przypuścili szturm w realu via Poczta Polska! (Kocham WAS!)
No to zagoniłam się przed monitor, bo zaistniała realna groźba, że w końcu ktoś z Was stanie mi na progu, gotów nieść wszelką pomoc, a widząc mnie we względnie dobrym zdrowiu i nadmiernym rozmemłaniu, w końcu zdzieli mnie na otrzeźwienie parasolem przez łeb! A na takie ryzyko jestem za duży cykor.

Zanim zamelduję, co słychać u zwierzyńca, który ma się świetnie (no przecież wiem, że nie dla mnie tu zaglądacie ;), napiszę Wam o cudownej książce, która jak drabinka sznurowa pojawiła się na dnie mojego podszafianego dołka, gdy tęsknie wyglądałam przebłysku słońca.

Trafiłam na nią przypadkiem. Jest ciepła, miękka i można się w nią schować, można nią otulić.



Irlandzki sweter to piękna historia o przyjaźni, miłości, poczuciu bezpieczeństwa, gdy życie skopie po nerkach. W surowych warunkach przyrody zostaje miejsce tylko na rzeczy najważniejsze i najcenniejsze!
Piękna książka, którą się szybko pochłania, a jednocześnie człowiek się stara czytać ją jak najwolniej, delektować się - by starczyła na dłużej!

Przy okazji dowiedziałam się wiele o irlandzkich swetrach z wysp Aran - gansey'ach. O ich historii i znaczeniu poszczególnych wzorów.

Rybacy w tradycyjnych swetrach
Aż wstyd się przyznać, ale znałam dotychczas swetry norweskie (Dale of Norway), islandzkie lopapeysa, a nic nie wiedziałam o swetrach irlandzkich, choć piękne, pomysłowe, wrabiane wzory z gansey'ów rozpełzły się na wszystkie swetry świata.
Książkę szczerze wszystkim polecam, bo jest miękka, ciepła i nieodzowna jak wełniany gansey w czasie sztormu :)
A o >>> TU <<< macie ładnie napisaną recenzję Irlandzkiego swetra. Ja tak ładnie nie umiem, jak renata971/grzeczna na swoim irlandzkim blogu :)

No i jeśli znacie inne książki, w których jednym z głównych bohaterów jest sweter, to poproszę ;)

Jeszcze raz dziękuję za wszystkie maile i inne dowody troski i sympatii. Obiecuję wziąć się do roboty i odpowiedzieć przyzwoicie i indywidualnie. Oraz będę się starała sukcesywnie nadrabiać zaległości w czytaniu Waszych blogów, bo nawet na to nie starczało mi czasu :(