Tradycyjnie nowy post zaczynamy w miejscu, gdzie skończył się poprzedni, choć znowu musicie mi kochani PT Blogoczytacze wybaczyć, że post był pisany na raty, ale mój niedoczas przyspieszył przeokrutnie i jeśli nie zwolni, to ja w końcu wypadnę na jakimś zakręcie...
Na ogrzanie jestestwa gdy listopadowe mokre zimno wciska się za kołnierz najpierw trochę zdjęć Kluski/Figi z nowego domu. Ta to się umiała ustawić! Ale faktem jest, że miała wybitne szczęście trafiając na spokojnego Gacusia, który tak cierpliwie daje jej wsparcie.
Frędzel jest/był kotem altanowym. Tzn należał do stadka, które dokarmiamy w ogrodzie. Teoretycznie jest też kotem właścicielskim, ale tutaj spuśćmy zasłonę miłosierdzia, bo temat z tych drażliwych. Jeśli się dobrze rozeznaję w kocich koneksjach rodzinnych, Frędzel jest wnukiem, prawnukiem lub ciotecznym wnukiem-prawnukiem naszej Łapy. Łapa też była właścicielska. Tzn Łapa nadal jest kotem właścicielskim, tylko z własnej inicjatywy zmieniła właściciela.
I pewnie tych kocich pokoleń byłoby dużo, dużo więcej, gdybym swego czasu nie połapała na kastrację tych półdzikich kocic moich sąsiadów, którzy mają na to kocie nieszczęście kompletny zlew.
Frędzel mniej więcej od wiosny miał zatkany nos, ale wycieku żadnego nie było, kot jadł z apetytem i ogólnie funkcjonował dość dobrze. Jednak ten ciężki oddech mi się nie podobał i nosiłam się z zamiarem złapania gościa, by zobaczyć, co w kocie słychać. Jednak, jak widać po wpisach na tym blogu, koci pokój był niemal stale okupowany przez kolejnych lokatorów. Jak skończył się korowód tymczasów, postanowiłam wrzucić choć na chwilę na luz, wyjechać na wytęsknione wakacje i złapać futrzaka po powrocie. Z kolei po powrocie korowód tymczasów zaczął się na nowo, w dodatku z dodatkową atrakcją w postaci powodzi i chorób mojego stada (Sprzączka nadal niedomaga i w niedzielę 17.11 jedziemy do NNNŚ Weta, bo z kotem dobrze nie jest, choć w badaniach świetnie).
Ale jak się za Klusią drzwi zamknęły, powiedziałam basta! i następnych kocich sierot już nie przyjęłam. W tym czasie stan Frędzla wyraźnie się pogorszył. Kot był mało ruchliwy, w zasadzie okupował altanę pilnując misek z żarciem, a z boku pyska zbierała mu się ciemna wydzielina. Nie było nad czym rozmyślać, trzeba było się brać do łapania.
I tu nieobeznanych z tematem pragnę uświadomić, że taka akcja prosta nie jest.
Bo:
1. można nastawić klatkę łapkę, ale nie ma gwarancji, że kot do niej wejdzie. Jeśli wejdzie do niej kot, to czy będzie to TEN kot. Jeśli wejdzie do niej inny kot, przy którym, też wypadałoby coś zdobić (w kolejce czekają Mazak i Pirat), to brać innego kota i znowu sprawa Frędzla oddali się w czasie, czy wypuścić innego kota, mając granitowa pewność, że już drugi raz do klatki nie wejdzie, nawet, jak by od tego zależało jego życie?
2. można łapać do ręki, licząc na to, że oczy, twarz i ręce pozostaną całe. Ale czy da się kota utrzymać i wsadzić do kontenera? Bo jeśli nie, to będzie to pierwsze i ostatnie podejście, bowiem kot głupi nie jest.
3. można cierpliwie oswajać, co może trwać miesiącami, a jak się nie powiedzie, to chory kot gdzieś pójdzie, zaszyje się i padnie bez pomocy.
Ot takie dylematy i rozterki łapacza kotów.
Cóż. tutaj mądrych nie ma. Łut szczęścia, cudowne zbiegi okoliczności, intuicja i czysty przypadek to składowe sukcesu w łapaniu. Tak też było i tym razem.
Zaniosłam do altany kontener wymoszczony kocami, licząc na to, że kocisko skusi tak atrakcyjna miejscówka. Do środka wstawiłam michę z karmą, nałożoną hojnie, z górką. Kontener postawiłam, a niech towarzystwo przywyknie do nowego elementu krajobrazu. Popołudniu polazłam na wieczorne karmienie. Kontener był pusty, a żarcie w misce nietknięte. Natomiast wszystko na zewnątrz wyjedzone do ostatniego okruszka. Trochę się guzdrałam z pustymi miskami, nakładaniem żarcia do misek świeżych, wywlekania miski z kontenerka, a w tym czasie stołownicy się nerwowo kręcili w oczekiwaniu na obiadokolację. W pewnej chwili Frędzel znalazł się w zasięgu moich rąk, zwrócony przodem do otwartego kontenerka. Decyzja była automatyczna i natychmiastowa! Chwyciłam kocura mocno za kark i zdecydowanym, ruchem wepchnęłam do kontenerka. Udało mi się zamknąć drzwiczki i cofnąć ręce dokładnie w chwili, gdy wciekły kocur próbował mnie sięgnąć pazurami.
Odstawiłam kontener z wrzeszczącym i miotającym się kocurem i spokojnie dokończyłam karmienie pozostałych. Co ciekawe, wrzaski i wściekłość uwięzionego Frędzla w najmniejszym stopniu nie wpłynęły na apetyt reszty stołowników.
c.d.n.
Frędzel śmierdział. Ale nie, że podśmierdywał, co cuchnął przeokrutnie!
Na początku myślałam, że ze stresu po prostu w kontenerku zdarzyło mu się, że jak to młodzież mawia - poszło z gruzem. Ale nie. Frędzlowi waliło z pyska zgnilizną i rozkładem. Noc spędził w klatce kenelowej, a następnego dnia zawiozłam futrzaka na naszej pani Wet.
Na wstępie i naszą panią Wet smród zamienił w słup soli. A uprzedzałam! Ale przed czymś takim ostrzec się nie da.
O żadnym badaniu mowy być nie mogło, bo było ono poniżej kociej godności. Trzeba było futrzaka spętać i walnąć chłopu na spanie. Została pobrana krew do badań i zajrzane zostało w paszczę. A tam dramat panie tego no, DRAMAT! Ropa się leje, zęby można palcami wyciągać - i tak też wyciągnięte zostały, a ropsko chlusnęło jak z platformy wiertniczej! Zęby, które pragnęły pozostać z kotem, zostały skrupulatnie oczyszczone. Natomiast cały pysk był w paskudnych, krwawiących nadziąślakach. To bolesne paskudztwo może zwiastować raka płaskonabłonkowego, więc nie nastrajało optymistycznie. Kot został zabezpieczony antybiotykami, bo sterydu pani Wet nie odważyła się podać, zanim nie miała w ręce wyników badań krwi. Problemy z nerkami, częste u kotów, są przeciwwskazaniem do sterydoterapii. Dlatego pisałam wyżej, że losy Frędzla się ważyły. Gdyby wyniki wyszły złe, była już podjęta decyzja o uśpieniu zwierzaka. Ale ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu, kot wyniki miał więcej niż przyzwoite, w kierunku do dobre, a na pewno świetne, jak na kota w tym stanie. Dlatego już następnego dnia dostał sterydy i zaczęliśmy leczenie na całego.
Już usunięcie zębów dobrze kotu na jestestwo zrobiło i zdecydowanie poprawiło przyswajanie. Nie żeby Frędzel wcześniej jedzenia unikał, ale nie mógł czerpać z niego przyjemności. Teraz odjadał się za wszystkie czasy! Po tygodniu magia! - zniknęły nadziąślaki! Dalsze dwa tygodnie odsiedział w kocim pokoju, żeby się doleczyć do końca. W tym czasie stał się ufnym miziakiem, tulił się, żebrał o głaski i dawał baranki. Aż przyszedł czas wypuszczenia kocura. Żeby nie wystawiać za drzwi w stylu Freda Flinstona, otworzyłam mu drzwi pokoju, aby sam sobie wyszedł i znalazł wyjście przez piwnicę. To powoduje, że kot również wie, jak wrócić do domu.
I tu nastąpiła pewna konsternacja.
Frędzel odmówił opuszczenia pomieszczeń socjalnych! Nawet nie podchodził do otwartych drzwi. Jak sprzątałam kuwetę i szłam przez przedpokój do łazienki, uprzejmie zaglądał za mną siedząc na dywaniku, na środku pokoju i ani myślał wychodzić. Chyba trochę obawiał się psów, które na górze przed kocim pokojem mają swoje legowiska (jest to ich miejsce z wyboru). Wszystkie nasze koty lazły na gorę odwiedzić i obejrzeć sobie nowego oraz zwiedzić koci pokój. Frędzla zupełnie to nie ruszało.
I tak to sobie trwało cztery dni, a we wtorek (26.11) Frędzel zniknął z kociego pokoju, można rzec po angielsku. Zauważyliśmy to po powrocie z pracy. Zostały przeprowadzone poszukiwania, bo mój Chłop obstawiał, że schował się gdzieś w domu. Wygląda jednak na to, że nie. Zostało przeprowadzone śledztwo na okoliczność, czy psy go nie zeżarły i nie zatarły śladów, bo z tymi oprychami niemiłymi nigdy nic nie wiadomo (regularnie dokonywały włamu do kociego pokoju, w niecnym celu uzyskania korzyści majątkowych przez wyżarcie kotu chrupek!). Psy jednak udawały niewiniątka i do niczego się nie przyznawały (do zeżarcia chrupek tym bardziej). Z braku lepszych pomysłów zaczęliśmy oskarżać siebie na wzajem o zawieruszenie kota. Zapewne kiedyś gdzieś się odnajdzie, w końcu jest autochtonem i się nie zgubi. Obstawiamy, że rozsmakował się w udogodnieniach cywilizacji na tyle, że jeszcze tej zimy wbije na chatę.
Teraz przymierzam się do złapania kolejnego kitku wymagającego leczenia, czyli Mazaka. Nie mogłam łapać go wcześniej i wsadzić futer do jednego pokoju, bo akurat te dwa egzemplarze szczerze i serdecznie się nie kochają.
cdn.
Dwa dni Frędzel vel Zygmunt (imię się klaruje, zobaczymy, które się na kocie uleży) udawał wolnego kota. Nocny mrozik w wąsy zaszczypał i kocisko nam się ciupasem w domu zmaterializowało. Trochę z tym było ambarasu, bo nie obeszło się bez tarć w stadzie. Szczęściem kocur bardzo kłótliwy nie jest i jakoś obecność nowego zaczyna się układąć.
Niestety nasza kochana Sprzączka przegrała z chorobą. Był to trudny czas dla nas wszystkich, stąd moje milczenie na blogu.
Sprzączunia była stalkerką Owca, co ten znosił z zadziwiającym spokojem i cierpliwością.
Pochwycenie Mazaka odwleka się w czasie i zeszło na plan dalszy, bowiem stado nadal niedomaga, a ja wraz ze stadem. Kociska nam się pochorowały. Coś paskudnego padło na koci ród, tak jakby jakowaś angina(?) z wrednie ciężkim i nietypowym przebiegiem, zahaczająca w dodatku o wątrobę. Najciężej pochorował się Klops. Na szczęście wygląda na to, że Klops się wywinął kociemu ponuremu żniwiarzowi, Kapsel i Łapa się trzymają na witaminach i rutinoscorbinie, pchany jest w pyski również heparegen.
Cóż, nie będę udawać, że jestem oto kwitnąca jak wiosenny fiołek. Tąpnęło mnie strasznie. I śmierć Sprzączki i walka o Klopsa. To nieprawda, że co nas nie zabije, to nas wzmocni. Osobiście mam wrażenie, że mnie ubywa tam w środku i futra zabierają mnie po kawałku do tego lepszego kociego świata ze sobą, a ta część mnie, która tu została zaczyna się kruszyć.
Ten rok zostanie w naszej pamięci jako wyjątkowo tragiczny. W sumie straciliśmy sześć kotów, cztery domowe i dwa ogrodowe. Kolejno odchodzili Kuna, Serduszek, Bambosz, Majtek, Dullux i Sprzączka. Serce krwawi.
Bardzo, bardzo przytulam. Szóstka odeszłych dała popalić, Sprzączka gdyby mogła na pewno by została. Kto by chciał opuszczać taką kocio madkę, no kto? Pociecha to w Zygmuncie, który nagle odkrył u siebie zamiłowanie do domatorstwa. Stadko w zaświatach rośnie, nas z każdym takim odejściem ubywa. Ech... Nie wiadomo skąd pojawia się następna albo następny, który bez człowiek nie da sobie rady z Matko Naturo, która jak wiadomo jest suką, no i znowu nam i w nas przybywa.
OdpowiedzUsuńBiedna ty. Ale za to koty bogate, że mają taką mamunię.
OdpowiedzUsuńSzkoda tych zwierzątek, strasznie żal. Pozdrawiam i ściskam
Boże mój, nie wiem nawet, co napisać... Pieseczku, napiszę Co coś na maila. Smutno.
OdpowiedzUsuńJestem, myślę, przytulam....
OdpowiedzUsuńNieustannie dobre myśli przesyłam
💙
OdpowiedzUsuń🖤
OdpowiedzUsuń💝💝💝 Kitty
OdpowiedzUsuńBardzo, bardzo współczuwam. Galia Anonimia
OdpowiedzUsuńTeż mi nie do końca leżało to powiedzenie: "co nas nie zabije, to nas wzmocni". Każda taka bolesna strata jest jak eksplozja pod fundamentami - mocno narusza konstrukcję, wcale, ale to wcale jej nie wzmacnia.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że Frędzel jednak nie został psim pokarmem, smucę, że u Ciebie ciąg dalszy złej passy.
A kocur jest piękny. Bardzo przypomina mi naszego pierwszego "dochodzącego" kota w Irlandii, którego porzucili właściciele wraz z ich przeprowadzką.
Serdeczności zasyłam i życzę dużo sił i zdrowia.
Urocze zwierzaczki :D
OdpowiedzUsuńPrzytulam ogromnie mocno. Kocham za dobre serce. Kocham za wielkie i dobre serce. Kocham za cudowne historie. Współczuję strat, to tak bardzo boli.
OdpowiedzUsuń