czwartek, 12 lutego 2015

Za co ja uwielbiam ideę second hand'u (1)

   Oczywiście przede wszystkim za poczucie, że nic się nie marnuje, że coś można ponownie wykorzystać, że świadomie lub mniej świadomie ograniczamy popełnianie grzechów ekologicznych. Ot takie maniakalne podejście do ochrony środowiska - mojego środowiska, mojego dziecka, moich przyszłych wnuków i Waszego też!
   Również za dreszczyk emocji! Za atawistyczną radość łowów,  rozpalającą żądzę poszukiwacza złota i radość zdobywcy. Co jakiś czas czuję wewnętrzny imperatyw i muszę, no po prostu M U S Z Ę wyruszyć na polowanie (czasami tylko wirtualne) - z determinacją świni poszukującej trufli. A oto ile radości można sobie sprawić za kilka złociszy:
   Zacznę zwyczajnie po babsku - czyli o ciuchach. Jestem nałogowym czytaczem metek ubraniowych i radość z upolowania SWETRA z np. takimi metkami, za całe 5 złotych polskich od sztuki, jest porównywalna z radością odnalezienia Bursztynowej Komnaty.

(Państwo widzą? Ręcznie! Z mięciusiej alpaki! Ten sweter otaczam czcią i szacunkiem. Jak sobie pomyślę, że jakieś troskliwe dłonie przesuwały pracowicie te drobniutkie oczka na drucie w dalekich Andach. Na mnie takie rzeczy robią wrażenie!)


Lektura metek zostaje czasami wynagrodzona również takimi kwiatkami:

Metka na spodniach :))))

   Ale na szmatkach świat rzeczy z drugiej ręki się nie kończy. To dopiero początek.
W tzw. lumpeksach nabywałam już niebanalne guziki, biżuterię lub inne ciekawe drobiazgi, które oczywiście służyły twórczym przeróbkom. 
   Czasami znajduję coś praktycznego lub wyjątkowo ładnego, co woła weź mnie i nie mogę na to wezwanie pozostać głucha. I tak na przykład ostatnio nabyłam igły do szycia dzianiny, oryksa w wersji mini (rogi jak u prawdziwego zwierzaka - tym mnie zachwycił) i portfelik wykonany ze skóry na wzór sakiewki bodaj z okresu rzymskiego (wreszcie pendrive'y mi się po torebce nie rozsypują). Wszystko w przyjemnych granicach od złotówki do trzech złotych za sztukę.






Odkryłam też źródło - studnię wręcz bez dna - angielskich romansideł, wyciskaczy łez, które można kupić po złotówce za sztukę lub po 2 złote za większy stosik, gdy jest okres wyprzedaży w moim lumpeksiku.           Uwielbiam te filmidła - włączam i pełen relaks. Krew mi nie kapie z monitora, huk wystrzałów nie ogłusza, przewidywalna fabuła, czasami nawet nieskomplikowanie sensacyjna, harlequinowa słodycz, pocałunki na tle zachodów słońca i moda lat osiemdziesiątych + amanci, którzy wtedy byli tacy młodzi, ach! Przy okazji angielski do mnie przemawia (i to nie tylko wbrew pozorom I love you, I need you, psze Państwa).
     A przy tym nieoczekiwana okazja do wspomnień. Albowiem część z tych filmów była mi już znana, co uświadamiałam sobie po kilku pierwszych scenach. Oglądałyśmy je z moją Mamą, gdzieś w na przełomie szarych, siermiężnych lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, na naszym pierwszym kolorowym telewizorze. Wtedy ta moda, obłędnie kolorowe ciuchy, wywatowane na ramionach żakiety, torebeczki na długaśnych paskach, fryzury typu piorun w koper i inna Dynastia to był, dla takiej smarkuli jak ja, powiew wielkiego świata. Teraz, no cóż, nie taki już ten świat wielki... ale pooglądać przyjemnie ;) (no i angielski w bonusie)


   Ale absolutną wisienką na torcie okazały się dwie płyty z bajkami "O czym szumią wierzby". Książki to ja szanownemu Państwu reklamować oczywiście nie muszę, ale zapewne w gronie czytelników są i tacy, którzy pamiętają tę właśnie wersję bajki, z ruchomymi, plastelinkowymi postaciami, którą TVP emitowało, jako Wieczorynkę w soboty i w niedziele. Albowiem ponieważ jeden odcinek trwa blisko 30 minut. Tak dłuuuuuugaśne bajki przysługiwały tylko w weekendy, w dni powszednie zaś dobranocki były dziesięciominutowe. I musiało wystarczyć :) Kiedyś oświeciłam w tym względzie Tofika - nie chciał wierzyć, myślał, że matka ściemnia. Sądzę, że większość dzieciaków miałaby z tym problem. Dziesięciominutowa bajka - toż to musiały być mroki średniowiecza :)
   Pamiętam, jak czekałam na tę właśnie bajkę. Jakie wrażenie robiły na mnie ruszające się i mówiące zwierzęta - jak żywe, w swoich domach, przy codziennych czynnościach. Małe myszki ruszające nosem, wąsami i ogonkami. Jak ja nie lubiłam tych paskudnych łasic o złośliwych pyszczkach! Z przyjemnością odbyłam podróż w czasy dzieciństwa - emocje wciąż te same. Może dziecinnieję na starość :)))



cdn.


6 komentarzy:

  1. O rany, ale skarby! A "O czym szumią wierzby" to najbardziej. Sama oglądałam tę wersję i pamiętam jak pojawiły się głosy, że ta bajka jest straszna i że dzieci się boją. Nie wiem jakie to dzieci, bo ja uwielbiałam i późniejsze rysunkowe wersje były do bani.
    Nie mam kiedy chodzić do lumpeksów, a poza tym w Jaworze nie znalazłam takiego, gdzie można by jakieś skarby, podobne do Twoich, znaleźć.
    Raz kiedyś udało mi się sweter bawełniano-wełniany dorwać i chodziłam, aż się rozszedł w praniu całkiem, kaszmirowy też trafiłam i z nieszczęsnej angory też.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam bratnią Duszę :) Ja właśnie dla tych skarbów odwiedzam lumpeksiki. Mam taki jeden na osiedlu. Ciuszki nieszczególne ale właśnie książki, filmy, zabawki - zwłaszcza takie pluszaki na wzór prawdziwych zwierzaków jak ten oryks, do których mam mega słabość (był jeszcze pingwin cesarski i mors), jakieś portfeliki, guziki, koraliki, okulary i co kto tam jeszcze chce - kolorowy śmietnik w pudle przy kasie, trzeba tylko poszperać i w przyjemnej cenie :) Uwielbiam. Przed świętami nabyłam tam dla siostrzeńca mego Mężczyzny wielgachnego, siedzącego, gadającego Kłapouchego. Książki czasami superaśne można trafić - nawet Herriota tam raz wyszarpałam :) A drugi taki znalazłam, że mają nawet pościel, garnki i naczynia. Porcelanowy talerzyk Rosenthala nabyłam za złotówkę, garnek rzymski za 10 zł. Ech, życie nabiera kolorów po takim polowaniu :))) Myślę, że musisz dorwać jakiegoś tubylca z Jawora, miłośniczkę lumpeksów, bo na mur coś takiego jest, trzeba tylko zlokalizować. Rozpuść wici :)))

      Usuń
  2. A mi zamknęli moje dwa osiedlowe punkty z angielskimi ciuchami, zlokalizowane blisko mojego punktu G. Ech. Pozostało wirtualne Alle.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie płacz, na pewno będąc na głodzie, wyostrzywszy wszystkie 106 zmysłów Kobiety_Potrzebującej_Nowego_Ciucha, korzystając z wewnętrznego GPSa, a choćby w somnambulicznym śnie znajdziesz sobie nową lokalizację wiadomego przybytku :)

      Usuń
  3. Psie, wcale mnie nie zniechęca fakt, że ten Twój post jest świeży jak odzież w second-handzie, bo czuję wewnętrzny imperatyw, żeby go skomentować: Uwielbiam lumpeksy. Mam doktorat z wyszukiwania w nich cudów. Uwielbiam nosić rzeczy "z odzysku", nie kupuję sobie prawie niczego nowego, bo uważam, że przyjemniej jest mieć sukienkę za 7 zł, niż za 107... Jeśli kiedyś zrobię gigantyczną karierę w mojej profesji i będę mieć ochdziesiąt milionów na koncie, to kupię sobie własny lumpeks! Będziesz miała u mnie Psie, rabat 99% (bo co to byłaby za frajda brać za darmochę, prawda?). I będzie tam cały regał z przedmiotami pozaodzieżowymi ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hura! Trzymam kciuki za rozwój Twej kariery na tym polu! Ja też niemal wszystko mam z drugiej ręki - jeśli nie lumpeksowej to allegrowej :) Ja nie kupuję nowych rzeczy (zwłaszcza w galeriach) ponieważ, za T-shirta, który się rozlezie w pierwszym praniu, nie dam 79,99 w promocji. Nie dam i już! Uzasadniać można długo. Poza tym wielokrotnie - ze smutkiem - się przekonałam, że rzeczy lumpeksowe są gatunkowo lepszej jakości, niż to, co wisi w naszych sklepach. Nawet jeśli to ta sama firma :(

      Usuń