Również za dreszczyk emocji! Za atawistyczną radość łowów, rozpalającą żądzę poszukiwacza złota i radość zdobywcy. Co jakiś czas czuję wewnętrzny imperatyw i muszę, no po prostu M U S Z Ę wyruszyć na polowanie (czasami tylko wirtualne) - z determinacją świni poszukującej trufli. A oto ile radości można sobie sprawić za kilka złociszy:
Zacznę zwyczajnie po babsku - czyli o ciuchach. Jestem nałogowym czytaczem metek ubraniowych i radość z upolowania SWETRA z np. takimi metkami, za całe 5 złotych polskich od sztuki, jest porównywalna z radością odnalezienia Bursztynowej Komnaty.
(Państwo widzą? Ręcznie! Z mięciusiej alpaki! Ten sweter otaczam czcią i szacunkiem. Jak sobie pomyślę, że jakieś troskliwe dłonie przesuwały pracowicie te drobniutkie oczka na drucie w dalekich Andach. Na mnie takie rzeczy robią wrażenie!)
Lektura metek zostaje czasami wynagrodzona również takimi kwiatkami:
Metka na spodniach :))))
Ale na szmatkach świat rzeczy z drugiej ręki się nie kończy. To dopiero początek.
W tzw. lumpeksach nabywałam już niebanalne guziki, biżuterię lub inne ciekawe drobiazgi, które oczywiście służyły twórczym przeróbkom.
Czasami znajduję coś praktycznego lub wyjątkowo ładnego, co woła weź mnie i nie mogę na to wezwanie pozostać głucha. I tak na przykład ostatnio nabyłam igły do szycia dzianiny, oryksa w wersji mini (rogi jak u prawdziwego zwierzaka - tym mnie zachwycił) i portfelik wykonany ze skóry na wzór sakiewki bodaj z okresu rzymskiego (wreszcie pendrive'y mi się po torebce nie rozsypują). Wszystko w przyjemnych granicach od złotówki do trzech złotych za sztukę.
Odkryłam też źródło - studnię wręcz bez dna - angielskich romansideł, wyciskaczy łez, które można kupić po złotówce za sztukę lub po 2 złote za większy stosik, gdy jest okres wyprzedaży w moim lumpeksiku. Uwielbiam te filmidła - włączam i pełen relaks. Krew mi nie kapie z monitora, huk wystrzałów nie ogłusza, przewidywalna fabuła, czasami nawet nieskomplikowanie sensacyjna, harlequinowa słodycz, pocałunki na tle zachodów słońca i moda lat osiemdziesiątych + amanci, którzy wtedy byli tacy młodzi, ach! Przy okazji angielski do mnie przemawia (i to nie tylko wbrew pozorom I love you, I need you, psze Państwa).
A przy tym nieoczekiwana okazja do wspomnień. Albowiem część z tych filmów była mi już znana, co uświadamiałam sobie po kilku pierwszych scenach. Oglądałyśmy je z moją Mamą, gdzieś w na przełomie szarych, siermiężnych lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, na naszym pierwszym kolorowym telewizorze. Wtedy ta moda, obłędnie kolorowe ciuchy, wywatowane na ramionach żakiety, torebeczki na długaśnych paskach, fryzury typu piorun w koper i inna Dynastia to był, dla takiej smarkuli jak ja, powiew wielkiego świata. Teraz, no cóż, nie taki już ten świat wielki... ale pooglądać przyjemnie ;) (no i angielski w bonusie)
Ale absolutną wisienką na torcie okazały się dwie płyty z bajkami "O czym szumią wierzby". Książki to ja szanownemu Państwu reklamować oczywiście nie muszę, ale zapewne w gronie czytelników są i tacy, którzy pamiętają tę właśnie wersję bajki, z ruchomymi, plastelinkowymi postaciami, którą TVP emitowało, jako Wieczorynkę w soboty i w niedziele. Albowiem ponieważ jeden odcinek trwa blisko 30 minut. Tak dłuuuuuugaśne bajki przysługiwały tylko w weekendy, w dni powszednie zaś dobranocki były dziesięciominutowe. I musiało wystarczyć :) Kiedyś oświeciłam w tym względzie Tofika - nie chciał wierzyć, myślał, że matka ściemnia. Sądzę, że większość dzieciaków miałaby z tym problem. Dziesięciominutowa bajka - toż to musiały być mroki średniowiecza :)
Pamiętam, jak czekałam na tę właśnie bajkę. Jakie wrażenie robiły na mnie ruszające się i mówiące zwierzęta - jak żywe, w swoich domach, przy codziennych czynnościach. Małe myszki ruszające nosem, wąsami i ogonkami. Jak ja nie lubiłam tych paskudnych łasic o złośliwych pyszczkach! Z przyjemnością odbyłam podróż w czasy dzieciństwa - emocje wciąż te same. Może dziecinnieję na starość :)))
cdn.
O rany, ale skarby! A "O czym szumią wierzby" to najbardziej. Sama oglądałam tę wersję i pamiętam jak pojawiły się głosy, że ta bajka jest straszna i że dzieci się boją. Nie wiem jakie to dzieci, bo ja uwielbiałam i późniejsze rysunkowe wersje były do bani.
OdpowiedzUsuńNie mam kiedy chodzić do lumpeksów, a poza tym w Jaworze nie znalazłam takiego, gdzie można by jakieś skarby, podobne do Twoich, znaleźć.
Raz kiedyś udało mi się sweter bawełniano-wełniany dorwać i chodziłam, aż się rozszedł w praniu całkiem, kaszmirowy też trafiłam i z nieszczęsnej angory też.
Witam bratnią Duszę :) Ja właśnie dla tych skarbów odwiedzam lumpeksiki. Mam taki jeden na osiedlu. Ciuszki nieszczególne ale właśnie książki, filmy, zabawki - zwłaszcza takie pluszaki na wzór prawdziwych zwierzaków jak ten oryks, do których mam mega słabość (był jeszcze pingwin cesarski i mors), jakieś portfeliki, guziki, koraliki, okulary i co kto tam jeszcze chce - kolorowy śmietnik w pudle przy kasie, trzeba tylko poszperać i w przyjemnej cenie :) Uwielbiam. Przed świętami nabyłam tam dla siostrzeńca mego Mężczyzny wielgachnego, siedzącego, gadającego Kłapouchego. Książki czasami superaśne można trafić - nawet Herriota tam raz wyszarpałam :) A drugi taki znalazłam, że mają nawet pościel, garnki i naczynia. Porcelanowy talerzyk Rosenthala nabyłam za złotówkę, garnek rzymski za 10 zł. Ech, życie nabiera kolorów po takim polowaniu :))) Myślę, że musisz dorwać jakiegoś tubylca z Jawora, miłośniczkę lumpeksów, bo na mur coś takiego jest, trzeba tylko zlokalizować. Rozpuść wici :)))
UsuńA mi zamknęli moje dwa osiedlowe punkty z angielskimi ciuchami, zlokalizowane blisko mojego punktu G. Ech. Pozostało wirtualne Alle.
OdpowiedzUsuńNie płacz, na pewno będąc na głodzie, wyostrzywszy wszystkie 106 zmysłów Kobiety_Potrzebującej_Nowego_Ciucha, korzystając z wewnętrznego GPSa, a choćby w somnambulicznym śnie znajdziesz sobie nową lokalizację wiadomego przybytku :)
UsuńPsie, wcale mnie nie zniechęca fakt, że ten Twój post jest świeży jak odzież w second-handzie, bo czuję wewnętrzny imperatyw, żeby go skomentować: Uwielbiam lumpeksy. Mam doktorat z wyszukiwania w nich cudów. Uwielbiam nosić rzeczy "z odzysku", nie kupuję sobie prawie niczego nowego, bo uważam, że przyjemniej jest mieć sukienkę za 7 zł, niż za 107... Jeśli kiedyś zrobię gigantyczną karierę w mojej profesji i będę mieć ochdziesiąt milionów na koncie, to kupię sobie własny lumpeks! Będziesz miała u mnie Psie, rabat 99% (bo co to byłaby za frajda brać za darmochę, prawda?). I będzie tam cały regał z przedmiotami pozaodzieżowymi ;-)
OdpowiedzUsuńHura! Trzymam kciuki za rozwój Twej kariery na tym polu! Ja też niemal wszystko mam z drugiej ręki - jeśli nie lumpeksowej to allegrowej :) Ja nie kupuję nowych rzeczy (zwłaszcza w galeriach) ponieważ, za T-shirta, który się rozlezie w pierwszym praniu, nie dam 79,99 w promocji. Nie dam i już! Uzasadniać można długo. Poza tym wielokrotnie - ze smutkiem - się przekonałam, że rzeczy lumpeksowe są gatunkowo lepszej jakości, niż to, co wisi w naszych sklepach. Nawet jeśli to ta sama firma :(
Usuń"O czym szumią wierzby" - pamiętam tą bajkę z dzieciństwa.
OdpowiedzUsuń