środa, 8 kwietnia 2015

Za co ja uwielbiam ideę second hand'u (2)

 Za książki, rzecz jasna!
W niektórych lumpeksach są, oprócz ciuchów i innych dóbr, także książki. Tą drogą zdobyłam m.in. trzy tomy opowieści o Misiu Paddingtonie i rozliczne bajeczki po angielsku, które służyły i mi, i Tofikowi w poznawaniu języka.

Jedna z naszych ulubionych jest o Elmerze, słoniu którego z opresji uratował motyl :)


     Czasami trafiają się w życiu rzeczy niezwykłe. 
Raz obładowana siatami wracałam z zakupów na targowisku bocznymi uliczkami i natknęłam się na nowo otwarty ciucholand.
  W celu zanęcenia klienta towar wystawion był w dużych ilościach przed ów przybytek. Nie jestem pewna, czy nie odniosło to skutku odwrotnego od zamierzonego (ciucholand już nie istnieje), bowiem wystawione ciuszki korespondowały bezpośrednio z gustem dwóch właścicielek - dużo błyszczących kuronecek, falbanecek i puchatości. A obok tego jarmarcznego festiwalu koloru, wózek zakupowy wypełniony książkami.
  Zaparkowałam siaty z zakupami w kącie przy schodkach, poruszałam palcami dłoni, żeby odzyskać w nich czucie i dziarsko wzięłam się do przekopywania hałdy książek. Głównie powieści i poradniki. 
  Zaczął kropić deszcz i panie rzuciły się drogocenne szmatki upychać pod dachem, ale wózkiem z książkami się nie interesowały... Przesunęłam go litościwie bliżej wejścia pod zadaszenie, co spotkało się ze zdziwionym wzrokiem pań. Wygrzebałam dwie, moim zdaniem najciekawsze i bardzo ładnie wydane pozycje. Obie pokaźnych rozmiarów. Nieśmiało poniosłam je do wnętrza, zastanawiając się ile panie mi za nie zaśpiewają i czy jestem wypłacalna. Pytam grzecznie ile za te książki, kładąc je na ladzie. Panie znowu wbiły we mnie zdziwiony wzrok, potem popatrzyły na siebie jakbym mówiła do nich w obcym języku (Ty rozumiesz, o co tej babie chodzi?). Następnie jedna z nich przemówiła.
- To? To za darmo... Bo one wszystkie chyba po angielsku... Wystawiłyśmy, bo szkoda nam było wyrzucić... Niech sobie pani bierze, co chce z tego wózka.
- ?!
Do dziś żałuję, że nie udało mi się tam na miejscu wyhodować na szybko dodatkowej pary rak do taszczenia tych siat! :))) Czy życie nie jest piękne?


  Książki nabywam nie tylko w lumpeksach ale też via internet. Naprawdę nie przeszkadza mi, że książkę ktoś przede mną czytał, o ile jej karty nie były wykorzystywane jako podkładka pod talerz z zupą pomidorową lub jako serwetka do wytarcia palców tłustych od zachłannie pożeranych frytek. Często nawet specjalnie czekam aż w sieci będę mogła kupić używaną książkę, którą w księgarni uznałam za pożądaną lecz nie na tyle, żeby za nią dać kilkadziesiąt złotych.
  Warto też na targowiskach zaglądać do pudeł osobliwych handlarzy, którzy wyciągają książki z pojemników na makulaturę - czego to ludzie nie wyrzucają! Tak nabyłam NOWEGO Gawędziarza Llosy za 2 zł - słownie dwa złote :) 
  Szczególnym gatunkiem literackim, który zawsze działa na mnie magnetycznie, są stare książki kucharskie. To znaczy nie tylko takie antykwaryczne, ale takie swojskie, z okresu siermiężnego PRL-u. 
  Ocet był wtedy na półkach i niewiele więcej, a z tego, co było gospodynie potrafiły wyczarować wspaniałe, pomysłowe i smakowite dania. Teraz półki sklepowe się uginają, a książki kucharskie i gazety kulinarne mnożą jak króliki, ale do mnie to nie przemawia. Wiele przepisów jest wymyślnych, czasochłonnych i wymaga wykorzystania licznych produktów, z czego niektóre w dawkach homeopatycznych. I ja się pytam, co zrobić z resztą opakowania jakiegoś egzotycznego sosu lub pasty, której musimy użyć do przepisu łyżkę stołową?
 Przekonałam się, że przepisy ze starych książek kucharskich są proste, smaczne i szybkie w wykonaniu. A oto przykład. Moja chyba najulubieńsza zapiekanka "meksykańska". Nie wiem czy jakiś Meksykanin by się pod nią podpisał, ale co tam :)

  Przepis pochodzi z książki:



W książce tej można znaleźć same proste przepisy, co najważniejsze z dostępnych każdemu produktów, a jednocześnie poczuć się "światowo" we własnej kuchni. Tak ludziska sobie ubarwiali kiedyś szarą codzienność - skutecznie :)))

Zapiekanka z ziemniaków i sera (Cacerola con papas y queso)

80 dkg ziemniaków, 6 dkg masła lub margaryny, 2 jajka, cebula, 20 dkg twardego sera żółtego, sól i pieprz do smaku (- za autorem. Ale osobiście nigdy nie trzymałam się proporcji z aptekarską dokładnością i wszystko było "na oko")

Ugotować ziemniaki (można przy okazji obiadu w dniu poprzednim), przepuścić przez praskę, wymieszać z drobno posiekaną cebulą (można ją poddusić na łyżce oleju ale nie jest to konieczne, z surową zapiekanka jest pikantniejsza), dodać pokrojony w kostkę ser żółty, jajka (zwykle daję jedno, a czasem zapominałam o jajkach i też było ok), sól i pieprz do smaku (można zetrzeć też trochę gałki muszkatołowej - zdecydowanie polecam) - wymieszać.
Włożyć do wysmarowanego tłuszczem żaroodpornego naczynia, rondla, czy co tam mamy w tym celu. Miłośnicy "skórki" mogą wysypać naczynie jeszcze bułką tartą. Zapiec ok 30 minut.
Ręczę, że jest pyszna z każdą, dowolną surówką.




Ja perwersyjnie wcinam ją z mlaskliwą rozkoszą na zimno, krojąc w grube plastry. 
Hmm... musiałam wykonać ją trzykrotnie zanim ZDĄŻYŁAM sfotografować ją przed pożarciem przez rodzinę. To jedna z naszych znikających potraw - choć zbyt mocno się spiekła ;) 
Przepis zwłaszcza na teraz, kiedy stare ziemniaki są już "takie-se", bo młode się do tej zapiekanki raczej nie nadają.


23 komentarze:

  1. Muszę zapisać kolejną prawdę życiową: jeśli chcesz być szczęśliwa, chodź wąskimi uliczkami! ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tylko dopisz, że siaty z zakupami trzeba wcześniej gdzieś porzucić :)

      Usuń
    2. Jak się planuje tak romantyczne i wspaniałe chwile, jak grzebanie w starych gratach, to nie powinno się wcześniej zabrudzać umysłu czymś tak niskim i plugawym jak siaty z żarciem!
      Rzekłam, patrząc na dzisiejszą listę zakupów... :-)

      Usuń
  2. Trzeba było ten kosz z książkami cały za sobą pociągnąć :) U mnie nie ma lumpeksów z literaturą, a sama chętnie kupuję używane w necie. Żal czasem, że na nie za wiele mogę sobie pozwolić. Na razie. Mam nadzieję ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewno, że na razie! :)
      Jeśli nowa książka kosztuje 49,90 wzwyż, to cóż, czekam aż ktoś przeczyta, nacieszy się i wrzuci w internety za połowę ceny albo i mniej :) Takie realia. Eeee.... za wózek to by mi pewnie policzyły słono... :)

      Usuń
    2. Ciekawe, że cena książki spada nawet o 90% po jednokrotnym przeczytaniu... A wydawałoby się, że jeśli przeczytana i przemielona, to lepsza, bo poprzednik jakąś energię w nią jednak wcisnął między kartki...

      Usuń
    3. Nie burz świętych praw handlu! On JĄ WYSSAŁ! Tę energię. Nie zauważyłaś? Kartki są cieńsze. :)

      Usuń
  3. Och, tesknie do czasow studenckich kiedy to torunskie lumpeksy zaskakiwały swa obfitoscia. Dostac mozna było dosłownie wszytko. Kupiłysmy z kolezankami nawet suszarke do naczyn z ikea, ktora panie ekspedientki sprzedały nam z 2 zł jako....złobek....(suszarka drewniana, rozkładana...moze faktczynie nadawałaby sie do jasełek jako złobek;)
    W Słowenii nie ma lumpeksow...:-(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj :))) Panie czasami faktycznie nie za bardzo wiedzą, co sprzedają i można superaśne rzeczy trafić :)
      Ale jak, że nie ma? Tak CAŁKIEM nie ma? Matko kochana, jak tam żyć!? Przecież lumpeks dla kobiety jest jak kozetka u psychoanalityka i SPA w jednym!

      Usuń
    2. A u nas niby sa (choc malo i wybór niewielki) ale tak, jakby ich nie bylo, bo ceny w nich takie, ze w H&M doplace 15% i mam nowe.
      Strasznie dziwne te germanskie lumpeksy, mówie wam.

      Usuń
    3. Boże, wybacz mi, że myślałam o emigracji!

      Usuń
    4. :)))
      Na szczescie mamy duzo pchlich targów, na których tez pelno ciuchów - tylko ze trzeba sledzic na bierzaca gdzie sie jaki odbywa i potem tam isc / jechac, o czym ja najczesciej zapominam. No i przymiarki np. spodni odpadaja, bo jeszcze by czlowieka wzieli i zamkli za publiczne obnazanie sie i sianie zgorszenia...

      Usuń
    5. No i tych pchlich targów Ci zazdraszczam bardzo! Pal licho te ciuchy. Okręcisz się prześcieradłem, udrapujesz zasłonę jak niejaka Scarlett O'Hara de domo (w wersji letniej może być prysznicowa) i też goła na ulicę nie wyskoczysz. Ale te drobiazgi, te ciarupie i ciajcie, obrazeczki, rameczki, mebelki, dywaniki, porcelana! Ach!

      Usuń
  4. Życie blogera kulinarnego musi być bardzo ciężkie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Raczej tchnie hedonizmem ;) No chyba, że ktoś się chwyci za tematykę dietetyczno-odchudzająco-prozdrowotną, to należy mu tylko współczuć. No bo co to za radość?

      Usuń
    2. Myślałam raczej o tym, że taki bloger nie może NIC tknąć przed dokładnym obfotografowaniem. Tobie udało się dopiero za trzecim razem!

      Usuń
    3. Nie tylko bloger. Chwila nieuwagi, wyjdziesz z kuchni po aparat, wracasz a tu okruszki na talerzu i uśmiechnięte najedzone gęby :) Zauważyłam na niektórych blogach, że dzieweczki radzą sobie tak: upitraszą smakołyk, a potem jego homeopatyczną dawkę drapują artystycznie w malowniczym otoczeniu, na talerzu wielkości lądowiska, gdy rodzina w tym czasie pożera łapczywie resztę potrawy. Chyba trzeba iść w tym kierunku :)

      Usuń
  5. No i bęc muszę sobie zapiec panów kartoflów!

    OdpowiedzUsuń
  6. Ku rozpaczy mojego męża(minimalisty) znoszę różne rzeczy z takich miejsc. Także książki. W mojej kolekcji ma dużo albumów malarzy, książek kucharskich i książek po prostu pięknie wydanych.

    OdpowiedzUsuń
  7. Przeczytać post kulinarny w takiej książkowej oprawie, to prawdziwa rozkosz:)!

    OdpowiedzUsuń