Uff! Męczący tydzień dobiegł końca. Emocje opadają i w związku z tym może nieco czasu wygospodaruję na blogowanie.
A jest o czym pisać.
Tydzień zaczął się tradycyjnie w poniedziałek. W poniedziałek dwie panny: Jupi i Groszek zostały wysterylizowane. Niby nic, ale ja jak przewrażliwiona matka histerycznie reaguję na takie okoliczności. Przynajmniej kilka dni wcześniej zaczynam się denerwować. Potem się nakręcam. A gdy okoliczność już zajdzie, zaciskam nerwowo piąstki i gryzę zbielałe knykcie.
Wszystko poszło dobrze, bo czemu miało pójść źle i niewtajemniczeni pomyślą, że oto emocje opadły.
Ano nie opadły, tylko weszły w stan orbitowania.
Wczoraj Kreska miała ciężką operację. A Kresia młódką nie jest...
Szczęściem wszystko również przeszło pomyślnie. Kresiunia już całkiem nieźle daje radę. Nawet wieczorem, wyniesiona przed dom, zrobiła krótką rundkę i się wysiusiała.
Kamień z serca!
No i jaki to ma związek z Rogowem Sobóckim?
Ano taki, że to tam jeździmy do NNNŚ Weta, między innymi dlatego, że genialnie operuje.
Otóż wszystkim naszym zwierzakom zakładał szwy śródskórnie (jeśli było to możliwe), dzięki czemu ani jedna niteczka, ani pół supełka nie wystaje na zewnątrz i zwierzuny się raną nie interesują. Nawet Kresia nie musi teraz chodzić w baleroniku!
Ponieważ Rogów Sobócki leży ponad 30 km od naszego domu, nie opłaca mi się wracać do domu, gdy zwierzaki mają poważniejsze zabiegi. Przez Rogów trzeba przejechać, jadąc z Wrocławia do Sobótki. A tą trasą zwykle podążają spragnieni wspinaczki na Ślężę turyści.
Osoby masochistycznie spragnione ruchu i fizkultury zapewne po porzuceniu zwierzaka w lecznicy, ruszyłyby na świętą górę Słowian. Ale nie ja.
Nie lubię się pocić, męczyć i ziapać - to nieestetyczne ;)
Ruszyłam więc na zwiedzanie Rogowa.
Czyniłam to etapami, bo jednorazowo nie starczyłoby mi czasu.