I miał być post książkowy, względnie muzealny, a znowu jest post koci.
Zatem do meritum.
Trzy tygodnie temu trafiła do mnie kotka. Ładna.
Otóż nasza Sylwia, która już tutaj wspominana była i o której w prasie piszą, wzięła się tym razem za łapanie kotów na dzikim leśnym wysypisku na obrzeżach Trzebnicy. Dramat tam okropny! Ktoś jakieś 8 lat temu wywalił tam kocięta, które jakimś cudem przeżyły i dały początek całemu licznemu kociemu klanowi głodnych, chorych, zabiedzonych, umierających istot. Potem ktoś jeszcze coś dorzucił od siebie i klan się rozrastał. Jest ich tam kilkadziesiąt. Na szczęście koty z wysypiska agresywne nie są, ale strachliwe okrutnie i dzikie po prostu.
Wyłapywane młodziaki są kastrowane i przekazywane do adopcji, do oswojenia. Starszaki tylko kastrowane i wypuszczane z powrotem, bo nie ma co z nimi robić. Wracać tam nie chcą, ale oswajać się też nie i serce pęka przy takich akcjach. W pierwszej łapance wpadła mała drobna kicia. Wyceniona "na oko" na 6-8 miesięcy. Chora, że nie daj Panie Boże i w związku z tym absolutnie nie nadająca się do kastracji i wypuszczenia. Jakoś od razu ujęła mnie gapiąc się na mnie ze zdjęcia i wzięłam cudaka na leczenie do kociego pokoju. Tak trafiła do mnie Cyweta.
Imię nieprzypadkowe - wychudzony, wąski pyszczek z nastroszonymi wąsami oraz złoty odcień burości same nasunęły skojarzenia ze stworzeniem "produkującym" kopi luwak - najdroższą kawę na świecie.
Kocica miała ciężkie zapalenie płuc, uszy czarne i zatkane od świerzbu oraz życie wewnętrzne jak cały podręcznik parazytologii. Ciężko było. Oj ciężko! Na szczęście kocica nieagresywna tylko dzika i przerażona, ale obsługowa. Lekarstwa szły calutką dobę. Dla ułatwienia sobie opieki nad kocicą, umieściłam ją w dużym kenelu, gdzie łatwo było sprzątać, karmić i podawać leki. Przy bliższych oględzinach u naszej Pani Wet okazało się, że Cyweta nie jest kilkumiesięcznym kocięciem, na które wygląda, lecz prawdopodobnie prapra(n!)prababką-założycielką kociego klanu i ma najmarniej z 7-8 lat!
Jak jej się udało przetrwać tyle czasu w warunkach tak okropnych tylko św. Gertruda z Nijvel ma pojęcie. Cywetka jest kocią emerytką, weteranką wielu zim na wysypisku, przeżywcem po prostu. W dodatku uroczym, o niezwykłej osobowości, za to bez przednich zębów (dlatego pokazuje światu język, na co świat bez pudła zasługuje).
I tu dochodzimy do rozwinięcia słowa OSOBOWOŚĆ.
Jak tylko kocica poczuła się lepiej i miało jej się bezapelacyjnie na życie, otworzyłam klatkę, żeby mogła sobie wyjść i korzystać z całego pokoju. O ewentualne szkody się nie obawiałam, ponieważ kotka bezbłędnie potrafi korzystać z kuwety, zapędów dekoratorskich nie przejawia, a z aktywnych zabaw preferuje memlanie myszek z kocimiętką. Może właśnie dlatego otwarcie klatki kotka potraktowała jako gruby nietakt z mojej strony. Przez 10 dni Cyweta nadal mieszkała w otwartej klatce, wychodząc z niej tylko w nocy, gdy miała granitową pewność, że nikt tego nie zobaczy!
Wywabianie z klatki zaczęłam od stawiania miseczek tuż za progiem i po jakimś czasie się udało.
Uskrzydlona sukcesem pomyślałam, że teraz czas na otwarcie balkonowego okna. W końcu nawet zimą trzeba czasem wietrzyć. Wzięłam kocicę i posadziłam na dywaniku metr od otwartego okna na przymusowe werandowanie. No i się zaczęło! Najpierw węszenie w powietrzu, ostrożne podejście do siatki, potem oczyska wielkie z przerażenia i salwowanie się ucieczką do klatki (względnie na podsufitową półkę drapaka). Kot dał jasno do zrozumienia, że wolności w życiu miał już pod dostatkiem i więcej sobie nie życzy.
Ale na tym nie koniec. Emocje w kocie wzięły górę i uznała, że tak tego zostawić nie można! Powiedziała mi wszystko, co o mnie myśli, co myśli o moich przodkach i kulawym bagażu genetycznym, który zaskutkował ciężkim upośledzeniem umysłowym, znaczy brakiem zdrowia psychicznego. W skrócie: pogięło cię już zupełnie ty zidiociała do cna babo???!!! I tak za każdym razem, a próby wietrzenia podjęłam cztery.
Cyweta jest wygadana, rozmowna, a w dąsy, pretensje i awantury umie jak mało który kot. Jak komuś wyobraźni tutaj nie staje, niechże sobie odpali dowolny filmik z cyklu Balum balum - no cała nasza Cyweta!
Cywetka czasami kaszle jak się zestresuje (ludzie po zapaleniu płuc kaszlą czasem długie miesiące), będzie wymagała jeszcze co najmniej jednego nakropienia advocate na kark w ramach ostatecznego rozwiązania kwestii świerzbu (tak dla pewności) oraz w następnym tygodniu zostanie wykastrowana, ale już szuka spokojnego domu. Najlepiej jakiejś młodej emerytki, która da jej czas na nawiązanie relacji, by w zamian wzbogacić się o towarzystwo pięknej i nietuzinkowej kotki.
W tak zwanym międzyczasie nadal ponawiałam próby złapania Mazaka, kota ze świerzbem w uszach takim, że łeb sobie rozdrapuje do otwartych ran. Niestety kocisko twardo omija zastawiane na niego pułapki. Bezczelnie siada sobie w pobliżu klatki-łapki i patrzy na mnie z politowaniem. Jednak ja uparcie nastawiałam klatkę aż któregoś wieczoru klatka zadziałała!
Klatka była postawiona na końcu ogrodu i po zmroku doskonale widoczna, gdy poświeciło się latarką z mojego okna. Któregoś wieczoru chłop mój poświecił i oznajmił, że kot się złapał bo oczyska się świecą w świetle latarki. Ponieważ pogoda była wstrętna, leciałam po zwierzaka mało kapci nie gubiąc! Dobiegłam do klatki, spojrzałam na "zdobycz" i wróciłam do domu po posiłki.
- Ubierz buty i chodź mi pomóc! - ryknęłam stojąc u stóp schodów.
Chłop wystawił łeb ze swojego gadziniaka - No co ty? Kota nie umiesz z klatki wyciągnąć sama?
- Chodź, nie gadaj i sam się przekonaj, co to za kot się złapał...
Rad nie rad chłop się zebrał, wziął latarkę i idziemy. Poświecił, a tu klatka pełna naszej Pyzy :))))
Zapytacie jak tam weszła? Ano przodem. Ale wstecznego nie umiała wrzucić, dlatego sama nie mogłam jej uwolnić. Zapadki ciężkie i musiałam je trzymać, a Pyza próbowała się w klatce obrócić zamiast wyjść tyłem. Bałam się, że w szamotaninie zapadki opadną robiąc psu krzywdę. Taka blacha może przyciąć ogon lub przeciąć ścięgna na łapie. Jeżu kolczasty, co myśmy się uszarpali, żeby wywlec tę tłustą świnkę-pekinkę przez pomyłkę sklasyfikowaną jako pies!!! Udało się dopiero gdy chłopisko podniósł klatkę pionowo, a ja wywlekłam ten samobieżny baleron za zadnie łapy. Oczywiście oswobodzona Pyza pierwsze pobiegła do misek "zajadać stresy"...
Frędzel vel Zygmunt jest już pełnoprawnym członkiem stada, który wykazuje zainteresowanie wyłącznie pełną miską. W związku z tym, gdybym nie wiedziała, że jest to bezjajeczny kocur, rozglądałabym się za możliwością szybkiej kastracji aborcyjnej. Powiedzieć, że wygląda jakby zaraz się miał okocić, to jak nic nie powiedzieć. Bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że wygląda, jakby się miał ocielić :D
Niestety nowy rok zaczął się dla nas równie smutno jak kończył się stary...
W ostatnią środę pożegnaliśmy naszą kochaną staruszkę Łapę, śliczną, delikatną o powłóczystym spojrzeniu. Kiedy do nas przyszła, była taką samą steraną życiem emerytką jak Cywetka. Ile miała lat? Nikt tego dokładnie nie wie. Na pewno naście. A przez ostatnie pięć mogliśmy się cieszyć jej łagodną, przytulną obecnością. Kolejny kawałek serca zabrany przez futrzaka do lepszego świata, ech...
Reszta młodszej geriatrii: Kapsel lat również naście, Bura lat 10 i Groszka lat 9 na razie trzyma się nieźle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz