Ja wiem. Nie bywam. Nie czytam, nie komentuję i nie piszę.
Ale tęsknię.
To jeszcze trochę potrwa, chociaż pisać to naprawdę miałabym o czym.
Może się uda trochę nadgonić, żeby z Wami znów móc się spotkać.
Czasu brak przeokrutnie. Nawet na to, żeby napisać "przerwa techniczna" lub "przepraszamy za usterki".
Niedługo stracicie cierpliwość i o mnie zapomnicie i już nikt tu nie zajrzy.
Ale takie jest ryzyko. Ryzyko zmian.
A zmiany idą wielkie i mam nadzieję, że wkrótce objawią się WIELKĄ NIESPODZIANKĄ :)
Może wtedy uzyskam przebaczenie za takie zniknięcie w angielskim stylu.
Niektórzy Blogoczytacze mili, którzy znają Psa w realu (jak to cudownie, kiedy blogowe znajomości wychodzą poza monitor!!!), wiedzą że Pies gania z wywieszonym ozorem i obłędem w oczach.
Trzymają kciuki i sekundują. Wspierają dobrym słowem i ostrożnym entuzjazmem. Dzięki Kochani!
Pozostałych proszę o cierpliwość. Niecierpliwych zachęcam do kontaktu mailowego ;)
Wiedzcie, że tęsknię za Wami wszystkimi i bardzo bym chciała być obecna, ale nie mam teraz jak. No i czasami muszę spać ;)
Ale moją Wielkanocą muszę, po prostu muszę się z Wami podzielić!
Wielkanoc.
Teraz powinny się tu pojawić cukrowe baranki, jarmarczne pisanki i puchate królisie.
Ale się nie pojawią.
Może właśnie ten brak czasu, napięty jak gumka w przyciasnych majtasach grafik lub ogólnie trudności obiektywne, które się piętrzą, sprawiły, że Wielkanoc mi się odfiltrowała z tego słodko puchatego blichtru, a została sama kwintesencja.
Miałam olbrzymie szczęście być lat temu parę na pielgrzymce w Ziemi Świętej.
Zmieniło mi to perspektywę, dało poczuć, dotknąć, być.
Od tamtego czasu każde Święta przeżywam automatycznie przenosząc się w realia jerozolimskie.
Bardzo, bardzo chciałabym jeszcze raz tam pojechać. Jeszcze raz dotknąć i przeżyć.
No cóż, proście a będzie wam dane.
Tamten wyjazd sfinansował nam, Tofikowi i mnie, mój Tata, bo niestety mnie na takie wyprawy nie byłoby stać. A w owym czasie to w ogóle na mało co mnie stać było, bo czas to był trudny.
No i chyba Tata z lepszym prezentem nie mógł wystąpić! Także DZIĘKI Tato!
Oczywiście punktem obowiązkowym pielgrzymek jest Bazylika Grobu Pańskiego.
Dreptaliśmy przepychając się w tłumie wiernych.
Gdybym napisała, że panowała nabożna cisza, to bym mocno przestrzeliła.
Panuje tam podniosła atmosfera nabożnego skupienia, refleksji, wielkiej tajemnicy i niedowierzania, że to TU. Tu właśnie jest miejsce największej tajemnicy chrześcijaństwa.
Jest to cisza jaka może panować w ogromnym pomieszczeniu o dobrej akustyce, wypełnionym setkami ludzi. Szurają buty, szeleszczą kurtki i torby, trzaskają migawki aparatów, mnisi i księża różnych wyznań wyśpiewują nabożeństwa w poszczególnych kaplicach, dzwonią dzwonki, grzechoczą kadzielnice, wierni chóralnie odpowiadają, ludzie modlą się szeptem i ten szept wiruje potężnym hukiem.
To takie dziwne.
Hałas jak na suku i jednocześnie cisza - taka donośna cisza.
Ustawiliśmy się długaśnym ogonku do Kaplicy Śmierci na Krzyżu, wzniesionej na Golgocie. Daleko przed nami była pielgrzymka rosyjskojęzyczna. Ale chyba nie byli to Rosjanie, bo przekrój etniczny był bardzo duży, a wiele osób miało również urodę mocno azjatycką i wydawało mi się, że mówią jakimś innym językiem. Albo jakieś dalekowschodnie rubieże Rosji, albo któraś była republika sowiecka.
Uwagę zwracał jeden człowiek.
Młody mężczyzna, dość wysoki - jakieś metr osiemdziesiąt, a jednak o dalekowschodniej urodzie. Ciemne skośne oczy, długie, cienkie, jedwabiste, kruczoczarne włosy do ramion i niezbyt obfity czarny zarost. Ubrany czysto i schludnie jednak w rzeczy będące wspomnieniem dawno minionych modowych trendów. Wyglądało na to, że ubrania pochodziły z jakiś darów lub odpowiedników naszych lumpeksów. Pierwsze o czym pomyślałam, to ile finansowych wyrzeczeń musiała kosztować tego człowieka taka wyprawa!
Dużo wcześniej niż pozostali ukląkł, by pokonywać drogę do ołtarza na kolanach (większość w ten sposób pokonuje ostatnie 3 metry), cały czas się modlił, śmiał się i płakał, wznosił złożone ręce nad głowę, bił pokłony, przyciskał złożone dłonie do serca - słowem rozpierała go radość.
Wiercił się niecierpliwie jakby nie wiedział, co z tej wielkiej radości ma zrobić.
Emocje rozsadzały go wprost od środka! Emanował z niego żar cudownie nawróconego neofity, chyba zupełnie niedostępny dla osób urodzonych w danej religii.
Był to zaiste niezwykły widok. On jeden jedyny w radosnych pląsach pośród tłumu ludzi skupionych i statycznych.
Gdy przyszła jego kolej na zbliżenie się do ołtarza i włożenie dłoni w miejsce osadzenia Krzyża w skale, wprost szalał ze szczęścia! Całował posadzkę, ołtarz, po twarzy płynęły mu łzy.
Interweniowała opiekunka grupy i odciągnęła go w końcu, bo zahamował na amen kolejkę.
Odpuścił.
Ale wciąż klęczał i tańczył obok ołtarza, dosłownie pijany szczęściem.
Jego grupa już dawno poszła, a on został.
Po kilku minutach przybiegła po niego zdenerwowana przewodniczka. Wzięła za rękę i pociągnęła przez tłum w kierunku grupy.
Zniknął mi z oczu.
Posuwaliśmy się dalej pomalutku w naszej kolejce.
Nagle ni stąd ni zowąd ten człowiek pojawił się znowu. Podpełzł na kolanach do ołtarza i znowu zaczął swoje radosne pląsy, pokłony, pocałunki, modlitwy. Plątał się przy tym innym pod nogami i można by powiedzieć przeszkadzał. Choć wtedy przyszła mi do głowy myśl, kto tu komu przeszkadza...?
Wodził po nas wzrokiem, jakby szukał kompanów do tego wielkiego świętowania. Chciał się z nami podzielić swoim wielkim szczęściem i tak jakby nie rozumiał nas, tam stojących tak spokojnie i poważnie. Jakby chciał powiedzieć: ludzie, co z wami? To przecież tu, właśnie TU zostaliście zbawieni! Dlaczego się nie cieszycie? Przecież to można oszaleć ze szczęścia!
Przyszła w końcu nasza kolej. Powoli każdy podchodził na kolanach do ołtarza i celebrował swoją chwilę skupienia. Oczywiście wszystko w asyście tego niezwykłego człowieka.
Potem pozbieraliśmy się i wyszliśmy z grupą z Bazyliki. Było już bardzo późno i ciemno. Pusto na ulicach. Opuszczaliśmy Bazylikę jako jedni z ostatnich, a ten człowiek tam został.
Nie mogłam przestać o nim myśleć.
Czy przewodniczka znowu po niego wróciła, czy się nie zgubił i trafił bezpiecznie na miejsce noclegu? Ot takie przyziemne pytania mnie dręczyły.
Dziwne, że mnie to bardziej chyba przejęło i martwiło niż jego. Ale ja jestem straszny cykor, a on miał naprawdę inne priorytety.
Ten człowiek do dziś chodzi mi po głowie i stał się dla mnie symbolem Wielkanocy.
Pamiętam jak ludzie w kolejce na niego patrzyli. Jedni ukradkiem spoglądali, inni gapili się otwarcie na to niezwykłe zachowanie, niektórzy odwracali wzrok, nie wiedząc jak się zachować, a większość była skrępowana lub wręcz zażenowana takim ekspresyjnym wyrażaniem uczuć.
A ja mu zazdrościłam i do dzisiaj zazdroszczę.
Pod ołtarzem Antenatka jednej z gałęzi naszego rodu, za nią turkusowy Tofik, a na końcu mój szanowny Autor. Nawet, jak widać, na moim Ojcu zachowanie tego człowieka wywarło spore wrażenie i wybiło ze skupienia modlitewnego. Bo tam z tyłu jest właśnie człowiek, który prawdziwie potrafił się cieszyć że został zbawiony!
wspaniałe, wzruszające opowiadanie, mam nieco podobne wspomnienie z Watykanu. Podczas zwiedzania grobu Jana Pawła II, matka położyła na grobie papieża chore dziecko w geście ofiarowania. Zrobił się straszny tumult, interweniowała straż.Chyba się bali zamachu,ale na mnie to zrobiło wrażenie, że ludzie są zdolni do takich gestów, że jestem świadkiem takiego zawierzenia i zaufania siłom boskim. Pozdrawiam i życzę Wesołych Swiat
OdpowiedzUsuńWszystkiego dobrego w te Święta!
UsuńA my stoimy z boku wzruszeni i zazdrościmy, że oni potrafią tak naturalnie, tak głęboko zawierzyć, jakby to było coś najoczywistszego na świecie!
Też bardzo mnie wzruszyło Twoje opowiadanie. Zazdroszczę bardzo tym ludziom, którzy wierzą bezgranicznie i bezwarunkowo, bez wątpliwości. ...Niesamowite przeżycie ! Dobrych, radosnych Świąt Tobie Psie, i wszystkim Twoim :)
OdpowiedzUsuńRadości Zmartwychwstania w te Święta Ewo!
UsuńAno właśnie tak. I człowiek chciałby i nie umie i stoi cały w podziwie.
W naszym kręgu kulturowym taka ekspresja jest niesłychana. Od kołyski wszak uczy się nas powściągliwości - zwłaszcza w sferze emocji. Pozazdrościłam mężczyźnie z Twoich opowieści tego głębokiego zapewne przeżycia.
OdpowiedzUsuńNo cierpliwie na Ciebie czekam. Teraz mniej cierpliwie, bo ta niespodzianka...
Też tak pomyślałam, że chcielibyśmy a się boimy. W sumie całe życie z doopościskiem. Czasami jest to po prostu żałosne.
UsuńDzięki, że poczekasz :)
A niespodziewajka pomalutku się kluje. Jest jednak tyle rzeczy po drodze, że wszystko może się jeszcze totalnie wywrócić, że się po prostu boję, czy damy radę.
Przeprowadziła się. Na wiochę. Mały słodki domek z ogródkiem, strzecha, studnia z żurawiem, krowa, te sprawy...
OdpowiedzUsuńMokrego Dyngusa!
Lało dzisiaj jak z cebra więc Twoje życzenia się urealniły :)))
UsuńNie ma domku, krowy, strzechy, a żurawie ostatnio widzielim na polach ;)
Ale staramy się jak możemy!
A poza tym wszystko wszystkim, ale z krową to by mnie Chłop wymeldował pod most!
Tez tak pomyslalam, Agniecha ;)))
UsuńSiedzi na zapiecku i pisze rylcem po glinianej tabliczce, bo prundu jeszcze nie dowiezli.
:P
O jakże bym chciała! Na takiej wiosze zabitej dechami (pomogę zabijać ;) )
UsuńEwentualnie tak.
UsuńPisze piórem wyrwanym kurze z dupy, na brzozowej korze, krwią utoczoną z... no właśnie. Z kogo, Psie?
Z tej kury moze, skoro juz pod reka jest :))
UsuńA co mi kura zawiniła, żeby ją skrwawiać? Natomiast jak się zastanowić to lista kandydatów, z których bym krwi utoczyła, jest niepokojąco długa...
UsuńNie prowokujcie mnie do takich marzeń! ;)
A opowieść pouczająca.
OdpowiedzUsuńCzekam cierpliwie :-)
OdpowiedzUsuńDzięki!
UsuńBędę się bardziej starać :)
Cieszył się po prostu jak dziecko, jak boże dziecko :*
OdpowiedzUsuńSzkoda, że ja prawie zupełnie tę dziecięcą radość stłamsiłam.
Psie w Swetrze, wielkie zmiany wysyłają nas na przymusową e-migrację, ale wrócisz i będzie jak dawniej :)
Powodzenia we wszystkich przedsięwzięciach !
BB
Większość z nas stłamsiła. Zaszyliśmy się w bezpiecznej przyziemności.
UsuńWrócę, bo tęsknię!
Dzięki!
Buziaki!
Jestem morzem cierpliwości. Zaglądam, sprawdzam, czekam. I zazdroszczę tym,c o w realu...
OdpowiedzUsuńJak to dobrze!
UsuńZazdrość to niskie uczucie - przepis na rozwiązanie podałam w tekście ;)))
Kontakt via mail? Też nie jest realny.
UsuńAle nie publiczny ;))))
UsuńTo ja poczekam na niespodziewankę a żeby nie zapeszyć to nie będę o niej myśleć ( myśl o kaloryferze, myśl o kaloryferze ;-) ). A Ty Psie bez doopościsku i na luzie, easy rider że się tak wypiszę. Bez presji bo pod presją nic nie cieszy. :-)
OdpowiedzUsuńJuż niedługo mam nadzieję ;) Choć to wcale nie oznacza, że będę miała więcej czasu... Niemniej się postaram :)
UsuńWracam ci ja po dwoch miesiącach niebytu, a tu się okazuje, że nie tylko ja cierpię na chroniczny brak czasu. Uściski:-)
OdpowiedzUsuńPieprzu kochany, to taka choroba narodowa. Polacy potrafią sobie sami tak sprężyny podkręcać jak nikt inny. A potem płaczą. Jak tak patrzę na inne nacje, to dochodzę do wniosku, że my musimy w pędzie żyć, my nie umiemy wrzucać sobie na luz i jedni drugim wymyślają na wyścigi bezsensowne zajęcia.
UsuńWzruszyłam się, mimo że od tej wyprawy minęło już tyle lat... Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńIle by nie minęło wciąż całą sytuację mam żywo przed oczami. Buziaki!
Usuń