Dlatego dzisiaj przepyszny i sprawdzony przepis rodowitej Włoszki, Tessy Capponi - Borawskiej, z książki "Moja kuchnia pachnąca bazylią". Pozwolę sobie zamieścić zarówno oryginał przepisu, jak i moje autorskie sugestie - do wyboru dla ewentualnych naśladowców.
Tagliatelle to wstążki o szerokości ok 1 cm, ale mi tam również świderki na talerzu nie wadzą. Bo me podniebienie nie jest aż tak co do kształtu klusek wybredne :)
Na sosik potrzebujemy:
30 dkg dobrej surowej białej kiełbasy;
tyleż samo boczniaków, pokrojonych w paski jak makaron (i niech nikt nawet nie pomyśli o zastąpieniu boczniaków pieczarkami, bo to będzie fuj-paskudne - wiem, bo próbowałam. A co!);
2 średnie cebule i 2 ząbki czosnku;
oregano i ostrą paprykę;
1/2 szklanki czerwonego wina (nigdy jeszcze nie miałam pod ręką, kiedy było potrzebne, więc nigdy nie dawałam);
250 g pomidorów w zalewie (u mnie zwykle coś pomidorowego, co mam w kuchni - np. żywe pomidory + trochę przecieru, tomatera lub sam przecier - choć to najmniej atrakcyjna opcja);
oliwa lub olej;
natka pietruszki - ok. pół pęczka;
ze 2 łyżki śmietany;
dla mnie dodatkiem koniecznym jest kopiata łyżeczka cukru (zawsze daję do potraw z pomidorów - zup i sosów, co bardzo bardzo dobrze robi pomidorom na smak :)
(Robiłam to również w wersji wegetariańskiej - czyli bez kiełbasy. Zjadliwe, choć mięsożercy kręcili mi nosami)
Podsmażamy posiekaną cebulkę i zmiażdżony czosnek (lub siekany - jak komu w duszy zagra). Na patelnię z cebulą wyciskamy z osłonki miąższ kiełbasy, rwąc go w palcach na małe kawałki. Razem smażymy cały interes, aż kawałeczki kiełbasy ładnie się zarumienią. To jest ten moment kiedy należy wlać wino i odczekać aż całe wyparuje - omijam ten punkt, nie bacząc, że zapewne profanuję owe szlachetne danie ;) Dodajemy grzyby i smażymy jeszcze chwilę. Dodajemy oregano i ostrą paprykę do smaku oraz pomidory, czy co tam pomidorowego mamy pod ręką.
Akuratnie w ostatnim wykonaniu brały udział żywe pomidory Lima i tomatera:
Dusimy toto na małym ogniu przez pół godziny, żeby grzyby były miękkie, teraz dodaję cukier, potem śmietanę i natkę i voila:
- Poszedł! No kysz! Tak, zrobię sosik niebawem!
Domowników to jednak trzeba kijem od tego odganiać, dlatego zawsze robię sosik z podwójnej porcji. Czasem wystarcza na dwa obiady + dokładki. No dobra. Starcza na dwa obiady, kiedy JA jestem na diecie ;)
Za Tessą Capponi - Borawską, gwoli uczciwości, podaję jeszcze przepis na tagliatelle sensu stricto.
Pól kila mąki tortowej, 5 jajek, sól. Zagniatamy, wyrabiamy aż pojawią się pęcherzyki powietrza (tj. całą wieczność ;), wałkujemy cieniuchno, obsypujemy mąką, zwijamy w rulon, tniemy zwoje na szerokość 1 cm i zostawiamy oprószony mąką na stolnicy pod ściereczką. Potem gotujemy.
Tyle teoria, bo praktyki nie mam.
Jako nowoczesna kobieta, wzięłam sobie do serca porady Marji Ochorowicz - Monatowej
Z Uniwersalnej Książki Kucharskiej
z ilustracjami i kolorowemi tablicami
odznaczonej na Wystawie Higjenicznej w Warszawie w r. 1910
A rada jest zawarta w punkcie 3. na stronnicy z poniższego zdjęcia.
U szanownych PT Czytelników tez sługa jedna do wszystkiego? Patrzcie Państwo, co to się porobiło! :)
Nie no, skąd! U nas do makaronu osobna sługa. I do klusków też osobna ;-)
OdpowiedzUsuńPacz Pani! A nam Marcysia wymówiła od pierwszego i pysknęła, że idzie "do lepszych państwa"!
UsuńMoże do Pani Kalinowej poszła?
UsuńCo tez Pani powie! Tak trudno dzisiaj o dobrą służbę, to jeden drugiemu bez krępacji podbiera personel! Ludzie za grosz przyzwoitości nie mają! :)))
UsuńCóż, cóż... Takie, Pani, czasy nastały!
UsuńWszak nie brałabym gosposi od obcych! Żeby nas jeszcze, Boże broń, potruła?!
UsuńU mnie była gosposia :) Ja jej nie pamiętam, ale mój starszy o 5 lat brat i owszem.
OdpowiedzUsuńU mojej babci, zaraz po wojnie, była Zosia. Gosposia, niania, pomoc ale po prawdzie domownik, anioł stróż i ostoja. Przyjechała z babcią ze wsi, gdzie babcia z dziećmi wojnę starała się przetrwać u rodziny. Zosia jest ciepłym wspomnieniem dzieciństwa mojego Taty. Dla mojej siostry i dla mnie - inny świat...
UsuńPo prawdzie to nie mam co narzekać. Mężczyzna z nudów ostatnio wziął się za kucharzenie. Z dobrym skutkiem. Gdyby go na tym zwolnieniu jeszcze z rok uziemnić, to jadalibyśmy nie takie frykasy jak domowe tagliatelle :)))
OdpowiedzUsuńA gdyby tak w parzyste dni gotował u Ciebie, a w nieparzyste...?
UsuńNie rozmarzaj się Kalinko ;)
UsuńPfff! U nas jedna sluga do zagniatania, a inna do tarcia na grubym tarku! A inna na drobnym tarku. Tak przynajmniej przypuszczam, bo jako Jasniepani do kuchni chadzac nie zwyklam.
OdpowiedzUsuńPiekna ksiazka :) Wystawa Higieniczna tez intrygujaca wielce. A przepis anektuje, uwielbiam makaron i grzyby.
Z tym tarciem to w ogóle nie taka prosta sprawa - leksykalnie. W mojej rodzinie przynajmniej.
Syn szwagierki (nie wiem jak sie fachowo nazywa syn szwagierki) : Mamo, potaraj mi japko!
Moja córka: Mamo, te marchewki trzeba tarzać?
Uuuuuuuuuuuuu! Tarzane marchewki made my day! :))))))))))))
UsuńCzy ja jestem Pies Pawłowa? Wypraszam sobie szczucie boczniakiem, gdyż mię to plami dekold.
OdpowiedzUsuńNiemal przykro mi z powodu Twego dekoltu ;) Kajam się, ale tylko troszeczkę i obiecuję, że następnym razem poszczuję czymś innym apetycznym ;)
UsuńUwielbiam kluchy!
OdpowiedzUsuńTylko nie mam służby co by mi ten makaron gniotła.
No i niestety kupny mam.
Ale popróbuje możę ;)
Pozdrówy!
Co to za czasu nastały! Kto wejdzie na tego posta, z miejsca się skarży na problemy ze służbą... ;)
UsuńJa pamiętam smak domowego makaronu, który Babcia robiła. Z takich prawdziwych jajek, a nie z takich jaj unijnych kur z pieczątkami w kuprze. Jest o co powalczyć. Ale chyba z rozsądku nie powinnam porywać się na takie pyszności, bo bym się od korytka nie oderwała. A o ostatnie kluseczki pewnie musiałabym stoczyć krwawą bitwę z moimi :)))
Niedawno obiecywałam, że nie będę narzekać, że nie umiem gotować
OdpowiedzUsuń(o tu: http://czarnypieprz.blogspot.com/2015/09/kiedy-ja-gotuje-to-mi-nie-smakuje-czyli.html?ext-ref=comm-sub-email),
ale tu z kolei napiszę, że jak widzę długą listę składników, to narzekam, że gotować nie lubię.
Grzyby jednakowoż lubię, więc - skoro Pies w Swetrze namawia - może zatrudnię kogosia do latania po sklepach,
a potem cięcia zakupionych produktów w paski, jak makaron.
A służba się u mnie nie utrzyma, bo córka marudna: dziś jej kotlet smakuje, a jutro to już nie, rosołek mamusi lubi,
ale nie za często i takie tam nastolatkowe fanaberie (uczciwie dodam jednak, że nie będąc jeszcze nastolatką też marudziła przy stole, tak mniej więcej od skończenia 6 lat, wcześniej wcinała prawie wszystko co było jej wolno, bo niestety z powodu alergii miała ograniczenia).
Tofik zaczął marudzić w okolicy lat trzech. Ponoć to bunt trzylatka. Czekam. Może do trzydziestki mu minie...
UsuńTen przepis naprawdę nie wymaga super umiejętności. Robi się samo na jednej, większej patelni :)
Samo, powiadasz? Hm, kuszące, bardzo kuszące... Sprawdzimy w takim (z)razie ;-)
Usuń