Aliści to musiało wreszcie nastąpić, że stan jednopsia przeminął był.
W sumie Pyza nam wystarczała i zaspokajała wszelkie potrzeby w związku z posiadaniem psa. Pyzie się podobało, Mężczyźnie też, a mnie jak zwykle korciło.
Siedziałam w internetach i wyszukiwałam potencjalnych kandydatów na dopsienie domu. Po opisanych wcześniej perypetiach z adopcją któregoś z dwóch psów fundacyjnych (oba psiaki nadal kiblują w domach tymczasowych, bo "ludzie to potwory i nikt takich psiaczków nie chce"), skupiłam się na ogłoszeniach od osób prywatnych (schroniska jeszcze w większości były zamknięte) i w tym celu czesałam olx oraz oswoiłam fejsbuka (brawo ja!).
Oczywiście wybór padał głównie na przedstawicieli ras rustykalnych o niskim zawieszeniu. Pech chciał, że zwykle były to zwierzaki z nadmorskich wybrzeży lub krainy wilka i niedźwiedzia, a choćby z województwa bagienno-szuwarowego. Mężczyzna zerknął na mapę i wycedził, że do 100 km to proszę bardzo i ani decymetra dalej.
Zadzwoniłam do schroniska Azyl w Dzierżoniowie - jedynego, które się nie zamknęło na Dolnym Śląsku (i jakoś nikt nie umarł z tego powodu) i nawet wstępnie byłam już po słowie z miłym panem, choć wyboru prawie nie było. Społeczeństwo głodne adopcji psów, wyczyściło schronisko do gołej podłogi ostatniego boksu, do kochających domów uprowadzając na smyczach nawet psy rzekomo nieadopcyjne.
Już już mieliśmy jechać, biorąc jednego z kotów na przynętę. W Azylu kotów nie mieli i nie było jak sprawdzić reakcji psa na kota. Pan poradził, żeby wziąć własnego, co ponoć jest powszechnie praktykowane i ludziska przyjeżdżają po nowego członka rodziny w asyście kotów, żółwi, papug i chomików. Nie odnotowano chyba tylko wizyty złotej rybki. Już był dopracowany plan wyprawy do Dzierżoniowa, kiedy na fejsbuku pojawiło się takie nieduże i nieszczególne zdjęcie, nieszczególnego osobnika.
I ten psi osobnik na mnie patrzył z tego zdjęcia.
Zawezwałam przed monitor Mężczyznę. Patrz! - mówię mu. Popatrzył. Pies ze zdjęcia popatrzył na Mężczyznę, no i rzuciłam się pisać wiadomość do pani od ogłoszenia.
Do oddania były w sumie trzy psy, które obecnym właścicielom były podarowane "dla dzieci" przez znajomego. Znajomy to dość nieodpowiedzialny człowiek, któremu suka szczeni się regularnie, a ten oddaje potem pieski, "bo na wsi zawsze się uchowają". Stan umysłu i nie ma co bić piany na ten temat. Właściciele mieszkali i owszem na wsi, ale w wynajętym domu, a mając pod opieką gromadkę bardzo małoletnich dzieci, pieskami byli wysyceni po kokardki. Jak na warunki wiejskie to psy źle nie miały. Nie były głodne ani zaniedbane, miały kojec ale nic więcej. Doba w końcu nie jest z gumy. Dlatego za namową młodszej siostry, postanowili oddać psy w dobre ręce, sobie ujmując kłopotu, a psom dając szansę na lepsze życie.
Pani Iza była przekonana, że chcemy adoptować młodego, biszkoptowego blabladora (taka dziesiąta woda po labradorze) i była bardzo zaskoczona, że chodzi nam o czarnego kosmacza. Wszystkie psy były przyrodnim rodzeństwem i idąc tym tropem nasz wybranek był w jakimś sensie blabladorem. Na zdjęciu kosmate zwierzę wyglądało na niewielkie i szorstkowłose, ale pani twierdziła, że jest wielkości blaladora. Ponieważ jednak my już wiedzieliśmy, że to ten, a pies ze zdjęcia ciągle na nas patrzył, to pojechalibyśmy po niego nawet gdyby był wielkości cielaka.
Skrupulatnie sprawdziłam lokalizację. Mężczyzna oczywiście wykazywał czujność w kwestii odległości, jednak Google Maps było po mojej stronie. Zmieściłam się w wyznaczonym promieniu o włos, a dokładnie o 3,1 km! I tak ostatniego dnia miesiąca maja wyruszyliśmy po psa, zabierając ze sobą Pyzię mało zadowoloną z takiego obrotu sprawy.
Na rogatkach Ząbkowic Śląskich coś mi błysnęło z lewej strony, ale nie zwróciłam uwagi, zakładając, że słońce odbiło się od szyby mijanego samochodu. Dojechaliśmy na miejsce, poznaliśmy panią Izę i rodzinę psa. Pies okazał się być wcale nie taki duży, bo ciut za kolano (blablador choć masywniejszy też nie był zbyt wielki) i nie szorstkowłosy, tylko długowłosy w loki. Wołali go Dżeki, w książeczce ma Brutus, nie reagował na żadne z tych imion. Poszliśmy na spacer wszyscy razem. Znajomość z Pyzą została zawarta ale bez entuzjazmu ze strony wyżej wymienionej. Po wymianie uprzejmości zapakowaliśmy futrzaka do samochodu i powieźliśmy do domu, pozostawiając w kojcu osamotnionego blabladora.
Na wyjeździe z Ząbkowic coś nam błysnęło po stronie prawej i Mężczyzna zaklął szpetnie. A zaklął szpetniej, jak pisnęłam, że już raz błysnęło na wjeździe. Miesiąc później dostaliśmy pocztą pamiątkową fotografię z Ząbkowic, dokumentującą, jak to nam się po pieska i z pieskiem śpieszyło :)
Tym sposobem mamy nowego psa - pięcioletni, nie bity, z małym przebiegiem, który wygląda i porusza się z płynnością i gracją lalek/marionetek Jima Hensona, krótko mówiąc jak jeden z Muppetów.
Po bliższych oględzinach okazało się, że masę psa robi futro, a pod spodem jest mało psa w psie. W sensie kudły kryły sylwetkę charta. Choć jest dwukrotnie wyższy niż Pyza, to o 2 kg lżejszy. I nie chodzi o to, że chudy, chociaż chudy był, a nawet jest. Po prostu taka konstrukcja. Żebra można było wyczuć, ale konia z rzędem, kto utuczy tego psa. Je głównie by zrobić przyjemność człowiekowi, wszystko dokładnie obwącha zanim raczy wziąć do pyska, nie chwyci NICZEGO, co zostanie rzucone w jego kierunku, a żółty ser wkładałam mu do paszczy bokiem. Pyza, która jak powszechnie wiadomo ma naturę odkurzacza, kiedy patrzy na to marnotrawstwo po prostu traci cierpliwość i wyręcza szanownego kolegę w łapaniu w zęby i sprzątaniu z podłogi.
Ponieważ na zadku ma gustowne loki, a puchaty ogon początkowo nosił nisko, przyklejony do tylnych łap, od tyłu wyglądał jak owca. Czarna co prawda, ale owca. I tak został Owcą, a w zasadzie Owcem czasem Owiecem i od razu załapał, że to do niego.
Owiec jest tchórz, cykor, trzęsidupa i ostatnia pierdoła. Początkowo zastanawialiśmy się, czy umie szczekać. Aż na którymś spacerze szliśmy obok pastwiska, Owiec węszył w trawie, nagle podniósł łeb i zobaczył, że dwa metry od niego stadko jałówek stoi i się gapi. Ponieważ uznał, że te zwierzęta go atakują, zaczął rozpaczliwie cienko szczekać z nutą skowytu na końcu każdego szczeknięcia. Dźwięki w każdym razie były przeraźliwie przykre dla ucha. Ciekawskie bydło ruszyło w jego kierunku, by sobie dokładniej to cudo obejrzeć, a to spowodowało, że Owiec niemal zszedł ze strachu.
Rodzina zachwycała się inteligencją Owca. Za przebłysk geniuszu zostało uznane wprowadzenie się do mojego łóżka już drugiego dnia po przyjeździe i natychmiastowe opanowanie foteli. Stało się to zanim Owiec nauczył się nie częstować się samemu ze stołu i nie siusiać w domu (zdarzyło mu się wszystkiego dwa razy i czasami się zapomina i próbuje dom oznakować). Zaiste błyskotliwy umysł.
|
Że niby nie tak cały się na łóżko wepchnął, bo przecież tylne łapy to niemal na podłodze :) |
Owiec jest niestabilny. To znaczy ciągle się przewraca. Jak się cieszy - buch na grzbiet, jak go pogłaskać - buch na grzbiet, jak się do niego mówi - fyrt na grzbiet i oczywiście jak się boi, to też kołami do góry.
Na spacerze wygląda to mniej więcej tak:
- Owiec chodź tu! Dawaj ten ogon, bo masz cały w rzepach. Nie! Nie kładź się w tym syfie! Oooooooooowiec! Musiałeś? Jak teraz wyglądasz ty psi idioto?!
A Owiec gapi się nic nierozumiejącym wzrokiem, jakby mówił:
- என்னிடமிருந்து நீங்கள் என்ன விரும்புகிறீர்கள் என்று எனக்குத் தெரியவில்லை, ஆனால் நான் எப்படியும் உன்னை நேசிக்கிறேன், அதனால் நீங்கள் என்ன சொல்கிறீர்கள்
Co w wolnym tłumaczeniu oznacza mniej więcej "Nie wiem czego ode mnie chcesz, ale i tak cię kocham, więc o co ci chodzi?".
Pierwszy raz w życiu widziałam, jak wet czyści gruczoły pod ogonem psu leżącemu na pleckach. Zacny widok. Ze względu na NNNŚ Weta starałam się nie śmiać, ale już chichot trudno było powstrzymać.
Na linii z Pyzą bywa różnie. Na linii z kotami również.
Łazanka oraz Klops profilaktycznie naprały burka po pysku. Profilaktycznie. Żeby sobie nie myślał. Tzn. Klops podszedł i strzelił na odlew, a do siedzącej na podwórzu Łazanki głupi pies sam się pchał. Łazanka obdarzyła psa twardym spojrzeniem, potem padł strzał znikąd w psi pysk, a Łazanka nawet nie ruszyła tłustego zadu z polbruku.
Niedawno takie oto sceny się działy. Ruszyłam się sprzed komputera i pomaszerowałam do kuchni po herbatę. Owiec oczywiście jak cień za mną. Wzięłam kubek i wróciłam do biurka u siebie w pokoju, Owca gdzieś zgubiłam po drodze, ale przecież jest w domu. Po kilku minutach słyszę skomlenie w przedpokoju. Wołam Owca, ale nie przychodzi, a skomli dalej. Ruszyłam się sprawdzić, o co psu chodzi i co widzę? Skulonego na kaflach skamlącego Owca, który boi się wejść do pokoju. Po obu stronach przedpokoju, mniej więcej przed moimi drzwiami, siedzą naprzeciw siebie Klops i Łazanka i mierzą się wzrokiem, a Owiec musiałby przejść między nimi! Na taką brawurę absolutnie nie stać było tego dzielnego psa :)))))))))
Reszta kotów olewała lub osyczała, niektóre dawały się pogonić i tu zaczęły się problemy. Niestety ofiarą gonienia padła Jojo, a przy Owcu Pyza nabrała złych manier. Upomnienia starczały na krótko i były przestrzegane tylko, gdy ktoś patrzył. Gdy burki były poza zasięgiem wzroku, to zły w nie wstępował. Krótkie kursy kapciologii też szybko szły w zapomnienie. W końcu przegięły! Pogoniły biało-czarnego kota bardzo skutecznie, ja myślałam, że Jojo (ale szczęściem nie) i wtedy był dłuuuuuuuuugi wykład z kapciologii. Kurz i mole leciały z trzepanych zadów, a ja belferską modłą prowadziłam nauczanie do wyczerpania (tematu oczywiście!). Pomogło.
Najbardziej jednak zaskakujące są relacje z Kapslem. Otóż Kapsel ma na punkcie Owca obsesję futrzaną. Wieczorami i nad ranem narkotyzuje się futrem Owca, wpadając w rozmruczany trans. Tarza się po Owcu, zanurza z lubością pysk w jego furze, iska, podgryza i szarpie ząbkami. Takiej nieracjonalnej kociej atencji żaden przyzwoity pies nie zrozumie. Strzał w mordę ok, ale rozmruczane turlanki z iskaniem?! W związku z tym Owiec wpada w popłoch. Najpierw truchleje, a jak wyjdzie ze stuporu, to albo wskakuje mi do łóżka, albo, gdy akcja odbywa się na łóżku, zeskakuje i pod łóżko się chowa przed roznamiętnionym kotem. Pocieszne.
Kapsel w akcji:
I tak to się kręci.
Poza tym zakwitły moje oplątwy! Różnie je trzymałam. Czasami spryskiwałam, czasami kąpałam, ale wciąż było im źle. Aż Mężczyzna kupił piach i żwir (do polbruku i zasypania reperowanych fundamentów) i voila! Mają w słojach ułożone warstwy - dołem piach, który jest mokry, górą żwir, który jest suchy i zebrało się roślinkom na życie :)
P.S.
Z ostatniej chwili wiadomości od pani Izy są świetne! Blablador znalazł dom: "Świetnie trafił niestety był bardziej wystraszony niż Owca i nie mógł się zaaklimatyzować w domu, bał się wszystkiego łóżka, stołu, ale dali mu czas i wszystko poszło wspaniałe". Do adopcji został trzeci, najmniejszy psiak. Możecie Kochani ogłaszać i się zgłaszać, jakby psina kogoś za serce chwyciła :)