Kiedyś już obiecałam ten post. Post jest z założenia mało ambitny, rozrywkowy, pocieszkowy w związku ciekawymi czasami, w jakich przyszło nam żyć i w założeniu ma być głównie wizualny.
Czyli PT Czytacze mają się rozerwać wzrokowo bez nadmiernego obciążania zwojów analizą tekstu.
Nic szczególnego. Będzie chwalipięctwo wyczynowe. Czyli o zakupach na poprawę humoru (i nie tylko zakupach), które uprawiałam w czasie plandemii.
Siedziała baba dwa lata na czterech literach przeważnie w domu, z dostępem do neta i firm kurierskich wszelkiej maści, no to się działo :)
Oczywiście bolesławieckich łupów, które tutaj prezentowałam w stosownym czasie, przypominać nie będę. Ale oprócz łupów bolesławieckich przybyło mi różnych innych dóbr. Czy ja już wspominałam, że raczej staram się rzeczy pozbywać i idę w minimalizm? No bo taki mam plan. Patrząc jednak na zdjęcia poniżej staję w zadziwieniu, co do rozmiarów mojego minimalizmu ;)
Na początek dowód, że anioły spadają z nieba. Anioł do mnie przyleciał na otarcie łez, pokazać, że troszczy się o moje zwierzaki, które już są po drugiej stronie tęczowego mostu. Jest tam i Fox, i Bazyl, Pixel, Mamba i Łazanka, a Tusia anioł trzyma na kolanach. Reszta towarzystwa, czyli Kreska, Jupi, Rzępol i Jojo pewnie schowały się pod jego skrzydłami, to ich nie widać. Anioł jest prawdziwy, bo przyleciał spod samej Jasnej Góry, o!